poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Niedzielny rosołek


Minęło trochę czasu od ostatniego wpisu. Wiele razy zbierałam się, żeby przysiąść do komputera, ale porywały mnie życiowe obowiązki albo zniechęcało przekonanie, że cokolwiek napiszę - i tak to wszystko marność.



Chyba już kilka miesięcy minęło od mojej rezygnacji z konta na fejsbuku. I dobrze mi z tym (że go nie mam). Drastycznie zmalała ilość czasu spędzanego na klikaniu i podglądaniu co tam u kogo słychać. Spadła również poczytność mojego bloga. I z tym też mi dobrze. Bo mam teraz poczucie, że zaglądają tu tylko najbliżsi znajomi, a nie grono przypadkowych ludzi.
Udostępniając posty na fb wiedziałam, że będzie dużo więcej kliknięć i trochę się tym tuczyłam. Kontrolowane wzbudzanie zainteresowania własnym życiem. Można się śmiać z celebrytów, ale czy ja jestem od nich inna? Nie czekam na oklaski, albo przynajmniej na wzbudzenie kontrowersji? Zawsze to jakiś szum, no może szumik wokół mojej osoby. Można się poczuć trochę ważnym. Trochę się napaść.
Musiałam zatem trochę przystopować. Jest czas mówienia i czas milczenia. Szczególnie, gdy się nie ma nic mądrego do powiedzenia.

Nasze życie domowe toczy się normalnym torem. Może nie zupełnie normalnym, bo zaszło kilka istotnych zmian, ale bez rewolucji. Grzesiek na skutek rożnych życiowych perypetii pracuje teraz w domu. Dzięki temu mogę spokojnie być sobie w ciąży nie martwiąc się, kto odbierze Basię z przedszkola albo umyje Marysi pupkę. Sami byśmy się chyba nie zdecydowali na tak radykalną zmianę (zabezpieczeń finansowych), ale pewne sprawy układają się... same. Choć nie wątpię, że Ktoś maczał w tym palce. Dziękujemy ;)

Mam teraz 18 tydzień ciąży. Dwa tygodnie temu pokonawszy różne przeszkody medyczno-organizacyjne dotarłam do szpitala, odsiedziałam swoje pięć godzin na Izbie Przyjęć i około 23.00 zostałam przyjęta na Oddział Patologii Ciąży. Przyjmująca mnie lekarka trochę kręciła nosem, że powinnam najpierw przejść przez Poradnię Patologii, zostać zakwalifikowana na szew i takie tam, ale jak jej uświadomiłam, że to 16 tydzień, że jedno dziecko już mam na cmentarzu i że mój stopień determinacji, żeby dostać się na oddział jest DUŻY, to skapitulowała. A jak zrobiła mi usg, to stwierdziła sama, że należy mi się ten szew jak psu micha. Było to w poniedziałek po 23.00.
We wtorek zrobili mi takie tam różna potrzebne badania i zapowiedzieli, że w środę rano zabieg.
Tym razem miałam wrażenie, że jest - mówiąc delikatnie - jakaś słaba komunikacja pomiędzy oddziałami.  Dwa lata temu zawieźli mnie o 8.00 rano do zabiegowego na innym piętrze, usiadłam na fotel, dali mi w żyłę i obudziłam się w łóżku. Tym razem odsiedziałam jeszcze trochę na Przedporodowym. Gdy już mnie wzięli na blok operacyjny, zasugerowałam pielęgniarce, że chyba ja też (jak panie czekające na cesarkę) powinnam wypełnić ankietę anestezjologiczną. Szczerze przyznała, że nie wie. Ale później trafiłam już w dobre ręce.
Spojrzałam na zegarek - była 9:50 (a ja głodna, bo od północy nie wolno mi było jeść ani pić). Doliczyłam do pięciu myśląc jednocześnie: O Boże! Oni zaczynają, a ja jeszcze przytomna! Na szczęściu nie pomyślałam "Sześć", a już wyjeżdżałam z windy i przerzucali mnie na łóżko.
Później wiadomo - szału nie było. Bolał mnie brzuch (jak cholera) , a pielęgniarki , które trafiły mi się na tym dyżurze miały różne podejście. Na bolesne miesiączkowanie można sobie wziąć Paracetamol i no-spę, a nie na skurcze macicy po szwie.  Dopiero wieczorem była super położna, która zobaczyła jak płaczę w poduszkę. Dała mi zastrzyk rozkurczowy, a rano przyniosła mi no-spę i luteinę. Złota kobieta. Nie wmawiała mi, że "może ma pani tylko takie odczucia". W czwartek zaczął boleć mnie kręgosłup. Albo nerki ;) Mamy z moim lekarzem prowadzącym swoją teorię na ten temat, ale pominę szczegóły. Wypuścili mnie do domu w piątek.
Przyjechali do nas moi rodzice, zajęli się dziewczynkami i domem, więc mogłam spokojnie leżeć i użalać się nad sobą. Basia była trochę obrażona, że mnie tyle nie było, a Marynia najpierw popatrzyła na mnie, jakby chciała sobie przypomnieć skąd zna tę panią, a później przykleiła się i nie wypuszczała mnie nigdzie. Nawet do łazienki biegła za mną (chociaż korzystanie z toalety w towarzystwie młodocianych to chyba standard matczynego życia).
Kilka dni zajęło mi dojście do siebie, ale teraz czuję się całkiem dobrze. Biorę leki, dużo odpoczywam. Trochę kręcę się po domu i okolicy, ale bez szaleństw. Liczę się z tym, że z każdym tygodniem człowiek będzie coraz cięższy, brzuszek większy, więc nie wiem, czy będę mogła tyle się ruszać co teraz. Nie chcę jednak przeleżeć tych pięciu miesięcy jak z Marynią. I nawet nie bardzo mam warunki, bo dzieci po mnie łażą.
Wiemy już, kto mieszka we mnie. Tak pokazał, że nie ma wątpliwości. Wszak jeszcze zanim dowiedziałam się, że jestem w ciąży, Basia mówiła mi:
- Mamo, ty masz w brzuchu Ksyśka :)
Nic dodać, nic ująć. Żegnamy sukienki i rozważania: Jadzia czy Irenka.

Nie wiem jak tam w Boliwiach, Francjach i innych Stanach, ale u nas wiosna. Za nami weekend z temperaturami +20. Jak na pierwsze dni kwietnia w Polsce - upał. Cztery lata temu był śnieg. Pamiętam dobrze, bo chrzciliśmy wtedy Basię.
Teściowie przywieźli mi zadołowane na zimę truskawki i róże. Przetrwały. Polecam zatem zakopywanie na zimę roślin z balkonu. Kupiona i posadzona jesienią róża, którą ogaciłam i zostawiłam na balkonie  zmarzła w całości. Tak jak wrzos, tymianek i inna flora balkonowa. Tylko szczypiorek dzielnie znosi zimy w doniczce.
Kupiłam trochę bratków i napatrzeć się na nie nie mogę. I do tego te maluchy pachną!







Wzeszedł mi już majeranek i oregano, ale jeśli się ochłodzi, to schowam je jeszcze do domu. Róże z nasion nie wzeszły w ciągu pięciu tygodni (podobno może to trwać nawet osiem), więc zniechęcona przesypałam nasiona z ziemią do donic z różami szczepionymi.

Mus jest kończyć, bo podobno zbyt długie posty zniechęcają do lektury. Na zakończenie jednak podzielę się moim sposobem na niedzielny obiad. Otóż polecam rosół z wołowiny. Z dodatkiem mięsa z dobrego kurczaka ( wiadomo - najlepiej wiejskiego, ew. kury kukurydzianej) lub indyka. Mamy dwa obiady i jedną kolację. Pierwszy obiad- rosół z makaronem czy co tam lubicie. Na drugi dzień z mięsa wołowego z rosołu robimy pierogi z mięsem, polecam z czystym barszczem ( buraki po taniości). Na kolację sałatka jarzynowa z warzyw z rosołu ( plus jajka, por, jabłko, ogórek kwaszony, kukurydza, opcjonalnie papryka świeża - przyjemnie chrupie).
Jeśli w rosole było mięso drobiowe - mrożę, a jak się trochę nazbiera, dokupuje wątróbkę i boczek/podgardle i robię pasztet.
Podsumowując: dużo, tanio i podzielnie.
Wiadomo -  życie to nie serial, gdzie bohaterowie budzą się w pełnym makijażu, w lodówce szynka parmeńska, rukola i francuskie sery. A dzieci nigdy nie mają zielonego gila pod nosem, podejrzanej wysypki ani wycieków z gaci itd. Sami wiecie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz