niedziela, 27 marca 2016

Alleluja

Jezus zmartwychwstał. Śmierć to nie koniec. Można kochać do końca, bez stawiania granic. Nie trzeba ratować swojego życia egoizmem. Można kochać!
PS. Marynia jest już chrześcijanką😃



środa, 23 marca 2016

Matylda

Basia nie chodzi od poniedziałku do przedszkola, bo trochę jest przeziębiona i chociaż nie jest obłożnie chora, to postanowiliśmy potrzymać ją w tym tygodniu w domu. Wczoraj Grzesiek pracował zdalnie, więc było bardziej rozrywkowo, ale dzisiaj zostałyśmy same we trzy do 19.00, bo nasz żywiciel po pracy pojechał pomóc przygotować chrzcielnicę.
Wymyślanie rozrywek dla Baśki to oczywiście moje ulubione zajęcie... Och och, jak ja lubię te dni, gdy ona łazi za mną znudzona, ja nie mam pomysłu co z nią (i Marysią) zrobić, spacer jest tylko kwadransowy, bo Maryniarz ryczy zarówno w wózku jak i na rękach, a koń zjada przygotowane dla niego przekąski w 3 minuty. (Na naszej ulicy mieszka prawdziwy koń. I wolno go karmić - pytałam właściciela. Nareszcie mam co robić z suchym chlebem. Takie to nasze miasto. Z koniem mieszkają też kury, perliczki i paw).



Późnym popołudniem przypomniała mi się zabawa z mojego dzieciństwa. Z papieru robi się modelkę i projektuje się dla niej ubrania. Takie raczej dziewczyńskie zajęcie. Basi się podobało.



Naszą modelkę wycięłyśmy z kolorowanki, bo gdybym ja ją narysowała, to pewnie ktoś wziąłby ją za brakujące ogniwo w ewolucji. Moje zdolności plastyczne pozwalają mi wyciąć sarenkę w kształcie psa. No nieważne. W każdym razie odrysowuje się później jej figurkę na kartce, rysuje ubranie, wycina razem z paseczkami do zawieszenia i ubiera się. Proste.



Naszą modelkę nazwałyśmy Matylda. Matylda rozmawiała z Basią cienkim głosikiem i prosiła, żeby dobrała jej odpowiednie do okazji ubranie. Bawiłyśmy się tak dosyć długo jak na Basiowe możliwości. Chciała dłużej, ale Mary się obudziła i musiałam się nią zająć. Polecamy tę zabawę.

Zadziwiające jest, że Basia rozmawiała z nią z pełnym zaangażowaniem, jakby Matylda była prawdziwą osobą. A przecież latorośl moja pierworodna to już nie dzidziuś i doskonale rozumie, że to ja mówiłam, a nie papierowa laleczka. Przy okazji można Basię zapytać o wile spraw, o których "normalnie" nie chce rozmawiać. Rano  ze ślimaczkiem z plasteliny rozmawiała równie poważnie. Hm... Może kupię sobie pacynkę i w końcu dogadam się jakoś z Barbarzyńcą.





czwartek, 17 marca 2016

Wiosna

Wiosna, cieplejszy wieje wiatr... wiosna... znów nam ubyło lat ;)

Tak Bogiem, a prawdą, to pomimo porannego słońca wciąż wieje zimny wiatr, a lat nieubłaganie przybywa. Ale wiosna już się wdziera do otoczenia. Jednym z jej niezawodnych oznak jest zakwitnięcie podbiału.


Dziewczynką małą będąc zbierałam go na pobliskich łąkach i kojarzy mi się z tym sielankowym czasem. Mój najlepszy na świecie szwagier Jacek, który założył trzy lata temu pasiekę mówił mi , że podbiał jest bardzo ważnym pożytkiem dla pszczół, bo nie dość, że jednym z pierwszych, to od jego zakwitnięcia liczy się czas do pojawienia się kolejnych kwiatów ważnych dla pszczelarzy. 
To zdjęcie zrobiłam wczoraj na spacerze z Marynią.

Wiosnę czuję też w ogrodniczych ciągotach, które zawsze mnie nachodzą o tej porze roku. Rok rocznie obiecuję sobie, że następnej wiosny nie będę siać tego wszystkiego, co stoi później po dwa-trzy miesiące na naszych parapetach czekając "zimnej Zośki" i za każdym razem upadam w swym postanowieniu. Mam już siedem pomidorków doniczkowych posianych przez Basię 9 lutego.


Wykiełkowały wszystkie (nasiona zeszłoroczne, ale jeszcze żywotne). Przesadziłam je na początku marca do pojedynczych pojemników i postawiłam na super słonecznym parapecie w sypialni. Chyba im tam dobrze, bo rosną jak szalone i nawet się nie powyciągały. Siałyśmy te pomidory w ramach wymyślania rozrywek dla Basi podczas choroby, ale muszę przyznać, że było to dla mnie pretekstem, bo tak naprawdę to ja po prostu uwielbiam siać, sadzić, podlewać i patrzeć jak to wszystko rośnie. 




Tydzień temu kupiłam sobie sadzonkę róży francuskiej, a w sobotę okrywową the Fairy. Pierwsza podobno ma pachnieć, druga ma ładnie wyglądać. Zobaczymy. Byłoby super, gdyby uprawa róż na balkonie się udała. Póki co stoją na naszej klatce schodowej. Francuska wygląda już przyzwoicie, a fairy posadziłam dopiero wczoraj. Wygląda krzywo i łyso, ale dajmy jej czas.


Zaprosiłam wczoraj Basię do wspólnego sadzenia. Zawsze po takich rozrywkach zastanawiam się, czy moje propozycje są wynikiem miłości czy masochizmu, bo sprzątania mam później na pół godziny, a i małego człowieka trzeba domyć. Ale nie chcę robić z moich dzieci życiowych inwalidów, bo "ja to zrobię lepiej i szybciej". Basia przy okazji posiała sobie groszek pachnący.




Moim marzeniem jest posiadanie kawałka ziemi, na którym mogłabym siać, sadzić truskawki, pomidory, drzewka owocowe. I mieć własny kompostownik, do którego kupiłabym dżdżownice kalifornijskie od Radka, chrzestnego Basi.

Przygotowania do Wielkiej Nocy trwają. W wymiarze duchowym jakoś licho to wygląda. Straszna mizeria. To postanowiłam przynajmniej w wymiarze materialnym posprzątać i takie tam. Zrobiłam listę zadań i staram się codziennie coś tam z niej wykreślić.  Wczoraj układałam ubrania starszej królewny. Nie pamiętam już o co ją poprosiłam, ale w odpowiedzi usłyszałam, że mruczy pod nosem " Ta mama jest wprost nie do wytrzymania". I w kogo to takie przemądrzałe? Dudek mały.

Domowe kryzysy ogarnięte, dziewczyny dosyć zdrowe. Basiny foch wynikający z zazdrości o Marysię chyba minął. Jakaś bardziej chętna do współpracy się zrobiła, bo ostatnie dwa miesiące to była ciągła walka. O ubieranie, mycie, sprzątanie, wracanie do domu, wychodzenie do przedszkola, kompletne ignorowanie tego co do niej mówimy albo robienie odwrotnie do naszych próśb. A może zrozumiała, że tak się żyć nie da? Dużo pomogło wydzielenie czasu tylko dla niej, z zabawą tylko z nią. Żeby miała nas dla siebie choć przez kilka chwil, żeby poczuła się ważna i potrzebna. 

Rozmawiałam w niedzielę ze znajomą z naszej wspólnoty. Mają z mężem czworo dzieci i dziewięcioletni staż rodzicielski. W moich oczach są super rodzicami. Rozmawiałyśmy i pochlipywałam, że to wszystko trudne, że ostatnio, to my częściej groźbą niż prośbą, bo inaczej nic nie działa. I wtedy znajoma pocieszyła mnie, że wychowywanie to sztuka ciągłego szantażu. No niby to się nazywa teraz konsekwencją, a nie karą, ale jakiś bat musi być. Bo inaczej, to dzieci wejdą nam na głowę. Przypomniały mi się filmiki, w których psycholodzy mówili o porozumieniu bez przemocy, że szantaż to przemoc psychiczna. Tylko jedno mnie zastanawia. Kto z nich ma swoje własne dzieci?



czwartek, 10 marca 2016

Nudy.

Jak mi się nudzi, to powinnam się wziąć za jakąś pracę - moralizuję sama siebie. Ale tak mi się nie chce... :P Posprzątałam wczoraj, obiad mniej-więcej już zrobiłam. Panaceum na każdy głód jest makaron. Dzisiaj spaghetti z fetą, suszonymi pomidorami, oliwkami i bazylią. Gotując to uświadomiłam sobie, że zastosowań makaronu znam chyba tyle samo albo i więcej niż ziemniaka. Może powinnam zmienić nazwę bloga na makaron zwany cudem natury?
Na naszym stole często gości też  makaron+:

  • brokuł_czosnek(+chili);
  • tuńczyk+por+śmietana+bazylia;
  • sos pomidorowy+ mięsko mielone + czosnek + cebula + chilli
  • sos pomidorowy + warzywa na patelnię (mieszanka cukinia, marchewka, brokuł itd)
  • biały ser + masełko
  • zapiekanki ze szpinakiem, beszamelem i co tam kto lubi.
Polecam. 



Z lektur polecam "Braci Karamazow" Dostojewskiego. Wstyd się przyznać, ale słucham audiobooka, bo przeczytać byłoby mi trudno (jednocześnie prasując albo gotując). Nie skończyłam jeszcze, ale jestem pod wrażeniem (zapewne czytając byłabym pod  większym). 
Nie polecam Pilipiuka. Sięgnęłam po niego, bo ktoś mi zachwalał. Fakt, chwilami można się pośmiać, ale szkoda życia na średnie lektury, które bardziej zaśmiecają umysł, niż dają do myślenia.

Przeczytałam "Długą ziemię" Pratchetta. Ciekawy koncept, ale ostatnia ćwierć książki jakaś nudna i nieciekawie wygaszająca rozpoczęte wątki. Daję 6/10.


- Mamo pobaw się ze mną w domek.
- Dobrze. Co będziemy robić?
- Chodź, zrobiłam herbatkę.
- Jaką?
- Twoją ulubioną aromatyczną El gley.
- Wspaniale. Z jakim aromatem?
- Z aromatką. (bergamotką ;) Może pobawimy się jeszcze w sklep?
- Ok. A jaki to sklep?
- Olczykowy.
- Jaki?
- Olczykowy.
- Orczykowy?
- Tak.
- A co w nim będziesz sprzedawać?
- Olczykowe książki.
- Jakie?
- OL-CZY-KO-WE!
- Basiu, a co to  takiego ten olczyk czy orczyk?
- No takie jak jest ogień, to wtedy jest olczyk.

Później pokazała mi pokrywkę od garnka i zrozumiałam, że chodziło jej o tarczę, którą można się zasłonić, gdy ktoś ma miotacz ognia. Jak to się wiąże z książkami? Nie mam pojęcia. Ale wiem, że to pokłosie zabawy z tatą w marynarzy (przy okazji której usłyszałam, że częstują mieszkańców odległych wysp bigosem i polską kiełbasą).
Przypomniał mi się tekst Grześka sprzed roku, że on mógłby się bawić z Basią cały dzień, tylko żeby ktoś później po nich posprzątał.

Te dziwne skojarzenia to u nas widać rodzinne. Ostatnio patrząc na kwiatek, który dostałam od męża przypomniało mi się, jak kilka lat temu jechałam pociągiem do Białej Podlaskiej na ślub znajomych. Gdy dojechałam na miejsce, w przejściu zrobił się tłok. Próbowałam wyjść  po drugiej stronie wagonu, facet przede mną trzasnął mnie wahadłowymi drzwiami tak, że się przewróciłam i urwał mi się pasek od sandała. Wyszłam z pociągu w ostatniej chwili przed odjazdem, z rozwalonym butem. Dostałam ataku śmiechu i to takiego przypominającego zawodzenie. Nie byłam w stanie się opanować. Na peronie czekała na mnie Marta ze swoją mamą. Biedna pani Ewa myślała, że ja płaczę. A ja tzw. głupawki dostałam. Kompromitacja. Tak, z tym mi się kojarzy kalanchoe.

Wiosna idzie. Moja papryczka chilii z zeszłego roku przezimowała, znów kwitnie i zaczęła owocować. Nowe, zielone strąki. Czas posiać bazylię cytrynową i inne tymianki.









poniedziałek, 7 marca 2016

Marudzenie

Ogarnął mnie smutno-marudny nastrój. Marynia znów ma katar (nie muszę chyba pisać kto ją obcałowywał sam mając zielony kolor pod nosem).  Wiem, że to tylko głupi katar, a nie zapalenie płuc, ale w mojej głowie powstało już tysiąc strachów w co to może się przerodzić, a tu Pascha i chrzest za pasem.

Chyba coś zjem na pociechę. Zgubne to działanie, nigdy nie porzucę ciążowych kilogramów podjadając. Ale cóż poradzić na to, że jak karmię, to ciągle jestem głodna. Niektórzy uśmiechnęli się chytrze, że znają mnie nie od wczoraj i przecież ja zawsze jestem głodna. Nieprawda. Po posiłku nie jestem ;)

Muszę się wziąć w garść. Trzeba wspomnieć niedawne trudności i zwycięskie wyjście z nich. Przecież Marysię mogliśmy stracić już na początku ciąży. A żyje. Jest. Urodziła się w terminie. Zdrowa, piękna. Kochana taka. Śpi teraz spokojnie w leżaczku. Oj, chyba ją wycałuję jak się obudzi. A ona spojrzy na mnie tym swoim dobrym spojrzeniem. Marynia moja...

Precz gilu! Mamy maść majerankową, inhalator, sól fizjologiczną, gilo-odsysacz i najważniejsze: moje mleko. Pokonamy zarazę!