czwartek, 24 września 2015

Coraz bliżej

Zaniedbałam ostatnio bloga mego, ale zwyczajnie nie ma tematów do babskich zwierzeń.

Basia nadal pojękuje na wspomnienie przedszkola, ale tylko w domu. Po przyjeździe na miejsce jest zadowolona. Trochę przeżywa to rozstanie z nami, przez co jest częściej w bojowym/przekornym nastroju.
- Basia, nie przystawiaj krzesła do balustrady.
- Będę przystawiać!
- Basiu, ja nie chcę, żebyś spadła z balkonu.
- Będę spadać!

Albo śniadanie.
- Kakao ci stygnie. Pij.
- Nie będę piła!
- No dobrze, to nie pij.
- Będę piła!
- Nie pij Basia, to niedobre. ( he he)
- Będę piła! Kakałko jest dobre.
I wypiła.
Cierpliwości.

Są też czasem zakłócenia na linii.
- Zrobić ci owsiankę?
- Nie.
- A co będziesz jadła?
- Szczurek.
- Co? Szczura?
- Szczurek.
Moment wytężonej pracy matczynego umysłu.
- Żurek?
- Tak.

Ale są też momenty takie jak ten:
Grzesiek podśpiewuje.
- Basiu, Basiu, zakochaj się...
- Ja już się zakochałam.
- Tak? A w kim?
- W tobie.

Dlaczego ( niektórzy) ludzie nie chcą mieć dzieci?

Skończyłyśmy z Marysią 29 tydzień ciąży. Zaczął się 30!!! Ale super :)
Przyszło mi dziś rano do głowy, że mogłabym zrobić sobie zdjęcie z tym moim zasiedlonym brzuszkiem. Ale żeby nadawało się do pokazania znajomym, to powinnam się do niego umalować. Serio. Nie należę do grona tych kobiet, które kwitną w ciąży. Tu wspominam z zazdrością Kornelię ;)
Więc  musiałabym się umalować. Ale to później trzeba zmyć, bo jak się tego nie zrobi, to nazajutrz oprócz brudnej poduszki można zobaczyć dociekliwą minę męża, który skwituje twój wygląd stwierdzeniem, że " wyglądasz jak kobieta ze złamanym życiem". Tak, o zmyciu tuszu do rzęs trzeba pamiętać ZAWSZE.
Odpuszczę sobie zatem to zdjęcie.

piątek, 18 września 2015

Wzloty i upadki

Jak wzlatuję, to pierwszym odruchem jest chęć pochwalenia się całemu światu i oczywiście przypisania sukcesu własnym umiejętnościom i inteligencji. A upadki, tudzież potknięcia zwykłe życiowe to już niefortunny zbieg okoliczności z domieszką winy innych, a szczególnie tych, co ich średnio lubię - tacy dyżurni winowajcy.

Banały? No coż, chyba w tej chwili nie stać mnie na więcej.

B poszła już w środę do przedszkola. Od wczoraj są małe kryzysy pt. " Nie chcę iść do przedszkola." Wczoraj był nawet płacz przy zostawianiu ( G ją odwozi, więc mi łatwiej o tym tylko słuchać). Ale tym się nie przejmuję. Tylko informuję tych rodziców, których dzieci ryczą, że nasza też ryczy. Dziwne to nawet było w tym pierwszym tygodniu, że nie płakała. Ma prawo.

Na koncie mam dziś jeden sukces wychowawczy. O porażkach nawet wspominać nie będę, żeby kiedyś nie zostało to wykorzystane przeciwko mnie. I żeby się samemu nie kopać.
Sukces:
B nie lubi się czesać. Może z przekory, a może dlatego, że przed obcięciem włosów często miała je poplątane ( bo nie lubi się czesać) i rozczesywanie mogło ją boleć.
Zapytana o to, czy mogę ją uczesać zawsze mówiła " NIE!". Czesanie bez pytania, z zaskoczenia, było pogonią po domu. Dzisiaj wzięłam dwie szczotki i zapytałam:
- Basiu, którą szczotką chciałabyś się uczesać? ( pozwoliłam jej dokonać wyboru, vide: Jak mówić, żeby dzieci...)
Wybrała szczotkę i uczesała się sama, a później pozwoliła mi rozczesać jej włosy z tyłu. Bez pogoni i obrony.
Miło.
Oby więcej takich sytuacji. Nie po to, abym mogła koronować się na matkę doskonałą, ale żeby B czuła się kochana, a nie tresowana.

Podobno najlepszą matką jest się do momentu, póki nie ma się własnych dzieci.
Prawda li to.

wtorek, 15 września 2015

O płakaniu.

Nie lubię płakać przy obcych.
Nawet w sytuacjach, kiedy obiektywnie mam do tego prawo.
Czasami nie umiem, a właściwie jestem w stanie zrobić wiele, żeby się nie rozpłakać nawet przy bliskich mi osobach.

W czwartek będzie rok od śmierci Michała, naszego syna, którego poroniłam w 20 tygodniu ciąży. W szpitalu płakałam chyba tylko przy Grześku. Na drugi dzień po tym jak  straciliśmy nasze dziecko, przeniesiono z powrotem do mojej sali Edytę, która dzieliła ze mną pokój zanim postawiono diagnozę '' To jest poronienie, tu się już nic nie da zrobić''. Wtedy to ja poprosiłam, żeby ją przeniesiono, żeby nie patrzyła na to wszystko, co miało się wydarzyć. W środę wieczorem urodziłam Michała.
W czwartek lekarz pełniący dyżur podobno stwierdził, że nie widzi powodu, dla którego miałabym zostać sama w pokoju. Edyta to bardzo serdeczna i empatyczna osoba. Ale wolałabym być sama. Po południu przyszła położna robić jej KTG. Słuchałyśmy jak bije serce jej córeczki. A mój synek nie żył. A jeszcze 24 godziny wcześniej ja też słyszałam bicie jego serca.
Miałam prawo płakać. I nawet wtedy się wstydziłam. Schowałam głowę w poduszkę i wyłam z bólu.

Może to, co piszę, to ekshibicjonizm, ale chciałabym dzisiaj podzielić się z Wami moim doświadczeniem cierpienia i uczuć, z którym bardziej niż ja sama nie radzą sobie inni, otaczający mnie.

Uczucia są. Mam do nich prawo. To część mojego życia. Mam prawo przeżywać różne sytuacje na swój sposób, z moją wrażliwością. Mam prawo płakać. I NIKT NIE MA PRAWA MI TEGO ZABRONIĆ.

Ale odkryłam to naprawdę niedawno. I jeszcze nie przyswoiłam, bo nadal wstydzę się płakać. Całe życie ćwieczę się w opanowywaniu chęci rozpłakania się.
Jak bym miała jakiś cholerny obowiązek bycia twardzielem.
W dzieciństwie często słyszałam, że ze mnie to taka płaczka. Często zdarzało mi się płakać, gdy coś mi nie wyszło, gdy ktoś mi dokuczył, z bezradności. I wtedy dostałam katechezę: ''Nie rycz, z ciebie taka płaczka, nic się nie stało''. Więc nie dość, że byłam smutna, to jeszcze obśmiewano to we mnie.
To zagryzłam zęby i postanowiłam nie płakać.
Zapewne wielu z Was widziało mnie płaczącą, najprawdopodobniej podczas dzielenia i trudno im uwierzyć, że mam opory przed płaczem. Ale mam. Płaczę i wstydzę się tego.

Piszę to, żebyście nie zrobili swoim dzieciom tego, co jest we mnie. Wiem, że czasem ryczą w ramach domowego terroryzmu ( "' Mamo, kup mi to! Mamo ja chce tamto!'') , ale nie o takim płaczu mówie. Chodzi mi o takie sytuacje, gdy np. dziecko się wstydzi, albo boi szczepienia, albo przestraszyło się czegoś, co w naszych oczach jest błahostką. W oczach dziecka takie nie jest. Nie mów mu: ''Przestań, nie ma powodu do płaczu'' albo co gorsze '' Ale z ciebie tchórz''.
To nie jest moja mądrość. Ja to ostatnio odkryłam przez wspominaną już stronę ''rodzice przyszłości'' i czytając książkę A. Faber i E. Mazlish " Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły".

Dostaliśmy ją na ślub, ale jakoś się nie kwapiłam, żeby do niej zajrzeć przez te cztery lata. Dziś mogę ją polecić. Widzę, że ja też tak mówiłam  Basi i nadal zdarza mi się paląc coś takiego, jakbym sama była superbohaterem.
Co gorsza - wobec wielu dorosłych też tak się zachowywałam. A przecież nie chodzi o to, że zawsze muszę rozumieć czyjeś uczucia i się z nimi zgadzać. I wcale nie jest tak, że ktoś np. smutny okazując mi to oczekuje ode mnie rozwiązania jego problemów. Jedyne co mogę i powinnam, to akceptacja jego uczuć. Przyjęcie do wiadomości. Czasem bez komentarza. 
Przykład?
1. Gdy rodziłam Basię, poród trwał długo i nie szedł najlepiej. Dostałam oksytocynę na wzmocnienie skurczów. Nie płakałam. Krzyczałam i trzymałam się poręczy  łóżka, gdy przychodził skurcz. Ekstremalne doświadczenie. Wchodzi położna i mówi do mnie: ''No chyba aż tak nie boli" z uśmiechem na ustach. Pomyślałam wtedy, że to najgłupsza kobieta na świecie i że jej nienawidzę.
2. Po założeniu szwu na szyjkę ( w tej ciąży) też miałam skurcze. Dostałam sporo leków, ale i tak po kilku godzinach płakałam z bólu i bezsilności. Gdy przyszła położna i powiedziałam jej jak się czuję, powiedziała mi, że chyba jestem '' przewrażliwiona'' albo ''nadwrażliwa''. Coś w stylu ''użalasz się nad sobą''. Jakoś tak. 
Nie wiem, może ja mam niski próg bólu, ale to, co mi powiedziała było wredne. Jakby nie mogła powiedzieć, że lepiej dla dziecka, żebym już nie brała kolejnych leków albo NIC nie powiedzieć. To była generalnie fajna kobieta, ale tym mi przyłożyła.

Ja innym też wiele razy mówiłam : ''ale masz problem, żeby wszyscy takie mieli'', ''użalasz się nad sobą'', ''weź się w garść'' ( świetny tekst do kogoś z depresją).
Przepraszam, jeśli kiedyś powiedziałam tak Tobie.

Nie rozumiem i nie zgadzam się z wieloma osobami, które w moim odczuciu zachowują się jak histerycy, albo rozpieszczone królewny. 
Ale nie muszę ich z tego powodu przekopywać.

Ps. Z tego posta wyłania się obraz mało empatycznych położnych, ale takie sytuacje to okruch wobec ogromu ich ciężkiej pracy i sympatii, której od nich doświadczyłam. A poród nie taki straszny. Gdy będziesz patrzeć na swe dziecko i trzymać je w ramionach, to wspomnisz go jako trudną, ale cenną chwilę.




niedziela, 13 września 2015

Sprzedawca ziemniaków

Tak, chodzi mi po głowie kilka rzeczy.

Po pierwsze o tytułowym sprzedawcy. Otóż jakiś czas temu wróciliśmy do korzeni, to znaczy do robienia zakupów na bazarze. Muszę wyznać, że ja wszelkiej maści bazary i targowiska uwielbiam, nie darze za to miłością supermarketów. Bazar to kraina rozmaitości. Nasz miejscowy jest tylko we wtorki i piątki, w pozostałe dni jest placem manewrowym dla szkół nauki jazdy. I cóż można na tym bazarku zakupić? Warzywa i owoce, mięso ( tu byłabym ostrożna), pieczywo, kwiaty, ubrania ( nowe i z drugiej ręki), meble i "inne rzeczy''. Każdy z nas rozumie czym jest kategoria '' inne''. Np. szuflada, gdzie trzymamy inne rzeczy. Wracając do tematu. My na bazarku kupujemy głównie warzywa i owoce. Pisałam już kiedyś na FB, że G kupił tanio naprawdę pyszne mandarynki i to poza sezonem. A jakie ananasy... Niech tylko przyjdzie czas na urodzenie - zjem ze dwa. Naradzie zakaz. I teraz pojawia się postać Pana Rolnika. Normalny facet, przyjeżdża żukiem i sprzedaje jabłka ze swojego sadu, pomidory i rzodkiewki w sezonie. Ziemniaki chyba nie, ale tytuł posta miał mi przypomnieć o kilku wątkach. Pan Rolnik jest super. W moich oczach - mistrz marketingu. Gdy podeszliśmy do niego pierwszy raz i zapytaliśmy o cenę jabłek, powiedział, że złotówka za kilogram i zaczął nam referować, które słodkie, które twarde itd.
- A te?
- Nie, tych pani lepiej nie bierze. Te za miękkie, to dla starszych ludzi dobre. A te kwaśne.
- A może tych weźmiemy?
- Te to zaczynają gnić w środku, lepiej pani nie bierze. Tamte lepsze. ( była wiosna i jabłka już się kończyły)
Szczery facet.  Żadne wciskanie kitu. Innym razem przyszła jakaś kobieta i pyta o wiśnie ( to już latem).
- Nie ma.
- A kiedy będą?
- Nie wiem.
- Bo ja ostatnio brałam u pana i dobre były.
- Proszę pani, a kto by w taki upał rwał wiśnie i na drzewo wchodził? Ja na chleb jeszcze mam. Co trzeba, to oberwałem, a co nie, to nie.

G pyta o cenę śliwki.
- Kwaśne te śliwki, niech pan lepiej nie bierze.
- Ale po ile?
- Drogo, po 3 zł. I kwaśne.


Może brzmi to, jakby Pan Rolnik był gburem, ale to jest naprawdę miły człowiek. I uczciwy. On mi zgniłków nie wciśnie. Gdzie jeszcze można znaleźć takich sprzedawców? Zastanawia Was pewnie czy on przy takiej reklamie coś sprzedaje. Sprzedaje. Ludzie biorą, bo go znają.

Niech żyją bazary i mały handelek!

Obiecałam sobie godzinę temu, że wrzucę jakiś przepis z ziemniaka, bo był ZNAK. Otóż Kasia (pozdrawiamy) napisała mi, że wczoraj na wspólnotowej Eucharystii x. Ryszard powiedział '' Wiecie, że z ziemniaka można zrobić wiele potraw...''. I Kasi przypomniał się mój blog i pomyślała, że może nasz prezbiter też do niego dotarł. Ksiądz Ryszard nie wygląda mi na takiego, co to czyta wieczorami babskie anegdoty na blogach, ale kto wie... W każdym razie nazwę wymyśliłam chodliwą. Żadne tam angielskie wygibusy. Polski ziemniak. Część naszej kultury ( kulinarnej). Ad fontes!
To może pochylmy się dzisiaj nad kluskami śląskimi.

ZASTOSOWANIE NR 3. KLUSKI ŚLĄSKIE
Kluski śląskie lubią chyba wszyscy. Ci co nie lubią  - pewnie jeszcze nie spróbowali.
Z dzieciństwa ich nie pamiętam, bo domowy kluskowy master ( babcia Zosia) robiła raczej kopytka albo pyzy. Aż kiedyś, gdy byłam już podlotkiem, w końcu je zrobiono i wszyscy domownicy się zakochali. Nawet mój brat niejadek jest gotów pomóc przy robieniu obiadu, byleby były śląskie.
Wiem, że słabe to zdjęcie, ale nie mam lepszego. Wstawiam dla tych, co nie wiedzą, jak klusek śląski wygląda.

Podaję najpierw przepis z opakowania mąki ziemniaczanej:
1 kg ugotowanych ziemniaków
25 dag mąki ziemniaczanej
1 żółtko ( my dajemy całe jajko)

Ziemniaki przepuścić przez praskę albo zgnieść tak, aby nie było grudek. Dodać mąkę, jajko, zagnieść. Moja teściowa mówi, że lepiej jak ziemniaki są jeszcze ciepłe, ale ja robiłam z zimnych i nie widzę różnicy. Moja mama dodaje jeszcze łyżkę mąki pszennej, ale ja wolę bez ( takiej bardziej gumiaste są bez pszennej). Robimy okrągłe kluski pamiętając koniecznie o wgłębieniu, aby sos miał gdzie się zatrzymać :-) U nas wygląda to tak, że my z mężem robimy kluski, a Basia paluszkiem robi paluszkiem dołeczki. Klusek z odciskiem palca ;P
Wrzucamy na osolony wrzątek i gotujemy do wypłynięcia, ew.  jeszcze pół minuty, jeśli są duże. Podajemy gorące z sosem mięsnym/innym/okrasą boczkowo- cebulową.
Uwag kilka:
1. Proporcje to rzecz trochę względna. Na 2 kg ziemniaków też daję jedno jajo. Ilość mąki zależy trochę od odmiany ziemniaka. Jak wodnisty, to wiadomo, że więcej mąki. Ale łatwo z mąką przesadzić i ciasto jest suche, a wtedy kluski nie są gładkie. Wiec ostrożnie. Powoli.
2. Ja nigdy nie ważę mąki i ziemniaków. Po przepuszczeniu ich przez praskę uklepuję, dzielę na cztery części, wyjmuję jedną ćwiartkę i w tę dziurę sypię mąkę. (Oczywiście wyjęta ćwiartka jest dodawana z powrotem).
3. Śląskie nie lubią się odsmażać (w przeciwieństwie do kopytek). Odgrzewamy na wodzie.
4. Jeśli robiliście kopytka to wiecie, że zaraz po zagnieceniu trzeba je gotować, bo inaczej ciasto rozrzedza się. I tu objawia się wyższość śląskich, bo po zagnieceniu ciasta kluski śląskie można gotować nawet za kilka godzin albo nazajutrz. Surowe kluski ułożone na posypanej mąką desce, przykrywam ściereczką i wstawiam do lodówki. Gotuję na bieżąco.

To chyba cała tajemna kluskowa wiedza jaką mam.
Wiem, że to , co dla mnie jest oczywiste nie musi być oczywiste dla innych, dlatego opisuję produkcję śląskich w miarę możliwości dokładnie. W przepisie z opakowania twierdzą, że przygotowanie ich trwa półtorej godziny, ale to chyba przesada. Gotowanie ziemniaków najdłuższe. Zagniatanie bardzo szybkie. Robienie - sama przyjemność i jak pisałam nie trzeba wszystkiego robić od razu. Spodziewasz się gości na niedzielny obiad? Możesz zrobić kluski już w sobotę wieczorem, albo ugotować i przecisnąć ziemniaki, a w niedzielę tylko zrobić i gotować tuż przed podaniem.
Ach, właśnie! Mądrość życiowa: JEŚLI POTRZEBUJESZ PRZECISNĄĆ ZIEMNIAKI PRZEZ PRASKĘ - ZRÓB TO PÓKI SĄ GORĄCE/CIEPŁE!  Przeciskanie zimnych ziemniaków równa się odciski na palcach.

Wczoraj oglądaliśmy ''Salę samobójców'' Komasy. Uważam, że film daje do myślenia. Zwłaszcza rodzicom. Co jest dobre dla naszych dzieci? Czego one potrzebują? Czy mają spełnić nasz plan na ich życie? Jak przygotować je na cierpienie? Jak uchronić je przed niepotrzebnym ( grzechowym) cierpieniem, a jak nauczyć radzić sobie z tym, które nikogo nie omija? Jak nie oskarżać innych? O odpowiedzialności za to co, co się wypisuje albo wrzuca do sieci też można trochę powiedzieć. Aż robię szybki rachunek sumienia.
Polecam.
Dzisiejsza Ewangelia mówi o cierpieniu, które ma sens.
Jak odróżnić krzyż , którego potrzebujemy od cierpienia, które sami sobie serwujemy?

piątek, 11 września 2015

Królewskie życie

   Tak Bogiem, a prawdą, to nie dzieje się nic ciekawego i pociągającego. Takie tam zwykłe życiowe zmagania.

   Grzesiek był dziś na spotkaniu dla rodziców w przedszkolu Basi. Podobno połowa dzieciaków nie chodzi, bo jest chora, a w grupie Basi dzisiaj było troje z jedenaściorga dzieci. Ciekawe czy mają to samo co ona? Gdy tatuś zabierał ją do pediatry obstawiałam różyczkę. Wrócili z "infekcją bakteryjną" i antybiotykiem.  Muszę w tym miejscu wyznać, że trochę niedowierzam lekarzom i często wydaje mi się, że JA WIEM LEPIEJ co mi/mojemu dziecku dolega. Ała, ała. Nie bijcie. Taraz czytający to lekarze srożą brwi i przypominają im się wszyscy ci denerwujący pacjenci, którzy przychodzą do nich z własną diagnozą. Po co więc przychodzą? No cóż... czasami po receptę, której sami sobie nie mogą wystawić.
   Przyznaję się, że niedawno zmanipulowałam pewnego "specjalistę". Jadąc do niego miałam prawie pewność o co chodzi. Ale wiem, że jak się przychodzi do gabinetu, to trzeba mówić o objawach, bo jak się powie własne zdanie, to zaraz krzyczą: "Ja tu jestem lekarzem"! Więc po wejściu powiedziałam o objawach i sugestywnie dorzuciłam takie tam istotne moim zdaniem informacje. Łyknął. Psikus polega na tym, że lekarz, do którego trafiliśmy chyba zajmował się na codzień zupełnie innym działem twórczości medycznej (że tak powiem, ale nie chcę się wdawać w szczegóły). Szczerze mówiąc, po wysłuchaniu wszystkiego wyglądał trochę jak dziecko we mgle. Powtarzał " No tak.. tak... niech pomyślę" i sięgnął do biurka po segregator, w którym miał notatki (chyba za studiów). Podejrzał, później sprawdził w kompie zakres stosowania leku (to rozumiem, nie musi znać wszystkich ulotek na pamięć) i wypisał receptę. Biedny był trochę w tej swojej bezradności. Nie wątpię, że jest specjalistą w tym, czym się zajmuje na co dzień, ale jak się ma specjalizację z czegoś, to chyba nie przypadkiem. Dodam, że był to człowiek przed pięćdziesiątką, nie jakiś tam gołowąs. Nieważne. Ale drugi raz do niego bym nie poszła , bo ja potrzebuję czuć, że lekarz wie o czym mówi.  Już lepiej, żeby mnie ochrzanił, ale żeby wiedział co to za choroba. Jak byśmy mu nie podpowiedzieli, to chyba sam by nie doszedł. Dobrze, koniec narzekania.

   A właśnie. Czy dziecko kogoś z Was chorowało na bostonkę? Jeśli tak, to czy miało tak, że wysypka była tylko na stopach i dłoniach, a na języku nie? Bo wszędzie piszą o tych problemach w buzi, a Baśka nie miała. Ale może łagodniej ją przechodziła? Choroba bostońska to jedna z moich teorii na temat: co dolega dziewczynce.

Jakoś przeżyliśmy ten tydzień. W poniedziałek my na usg i u Chazana, Basia z dziadkami. We wtorek mąż w pracy, do Barbaruska przyszła babcia, a ja leżałam i trochę szwendałam się po domu. A środa, czwartek i piątek to ekwilibrystyka. Łączenie pracy Grześka, mojego leżenia, zajmowania się córuchną, której póki co nie można zabrać na dwór (o przedszkolu nie wspominając). Asekurowaliśmy się niedozwoloną normalnie ilością "Bolka i Lolka", ale transferu jakoś boleśnie szybko ubywa.

   Zapyta ktoś zatem: co z tym królewskim życiem? Już tłumaczę. Otóż dziś Basia oświadczyła, że idzie  na bal. Więc przebrała się w wyjściową sukienkę - wiadomo, w dresie na takie imprezy nie wpuszczają. Gdy już nam się pokazała i sama zachwyciła się nad swym pięknym wyglądem, zaproponowałam, żeby może zatańczyła. I wtedy padło bardzo logiczne stwierdzenie:
- Nie mogę tańczyć, przecież nie mam korony. A wszystkie księżniczki tańczą w koronach.
Więc zrobiłyśmy korony dla całej naszej rodziny. Basia wyglądała księżniczkowato, tatuś został koronowany na króla (słabo znosi takie wyróżnienia, zapewne obawiając się bałwochwalstwa, ale my wiemy, że to wrodzona skromność ;) Moja korona jakaś najlichsza wyszła. Tatusia miała takie zawijasy, ze nawet przemknęło mi przez głowę skojarzenie z pewnym zwierzem... Zdjęcia nie zamieszczam, bo tatuś chroni swoją podobiznę bardziej niż ja/my.
I tak toczy się nasz królewski żywot.



poniedziałek, 7 września 2015

Samo życie.

Witam, witam.
I jak samopoczucie? Smutno Wam, bo pada, zimno, w pracy trzeba odsiedzieć swoje, a w domu zimne garnki i tylko lód w zamrażalniku... Odwagi.
Dobrze, że mamy gdzie mieszkać i jest jakaś praca. I nikt nas nie morduje. Żyjemy i w przeważającej części jesteśmy zdrowi. Wiem, niektórzy trochę cierpią, bo twarz im spuchła po rwaniu ósemek (pozdrawiamy Agatkę), inni potłuczeni po wypadku, a jeszcze inni zdrowi, ale budzą się rano z poczuciem bezsensu albo lękiem.

Ale to wszytko ma sens. Wierzę w to.

Czekamy w tej chwili na wizytę u profesora i mamy trochę czasu. Byliśmy już dziś na USG. I jesteśmy bardzo zadowoleni. Marysia zdrowa jak rybka. Mamy juz kilogram :) I szyjka podobno nie dość, że długa, to jeszcze zamknięta! Czyżby cudowne uzdrowienie? Bo sześć tygodni temu już się robił lejek. A tu miła niespodzianka.
Tak czy owak oszczędzać się trzeba. I przyznać muszę, że miło mi się teraz leży. Chce mi się leżeć.  Za oknem zimno i mokro, a ja z herbatką i książką/tabletem pod kocem. I Marysią ćwiczącą boks, a może karate na moim pęcherzu.

Basia zaliczyła cztery dni przedszkola. Od wczoraj zalicza pierwszą w sezonie infekcję. Myślałam, że to różyczka, bo oprócz gorączki ma drobną wysypkę, ale pediatra twierdzi, że to bakteryjne i dała antybiotyk. Rodzice Grześka przybyli z odsieczą. Zostali z Barbaruskiem. Gotują  rosół i czytają bajki. A my koczujemy tutaj.

Kończę powoli, bo bateria mi pada.

Ostatni wątek. Dziś w godzinie czytań jest fragment z Jeremiasza, który przeczytany dokładnie dwa lata temu uratował moje, a może nawet nasze relacje z kimś, kto wtedy był dla mnie ościeniem. Nie twierdzę, że tylko ten ktoś dla mnie, bo ja dla tej osoby na pewno też. Chciałam wtedy uciec. Dosłownie i w przenośni. Nawet nie prosiłam o Słowo. Po prostu sięgnęła po brewiarz na dany dzień. Słowo było tak... łopatologiczne, że nie dało się go nawet interpretować, wykręcić się jakoś. Mówiło: zostań tam, gdzie jesteś. Zostałam. A jak prsyszedł czas, to Bóg sam nasvwyprowadził. I teraz jest dobrze. Lepiej nawet niż przed kryzysem.

Słowo zawsze ma rację.

czwartek, 3 września 2015

Nudny post

Ostrzegam. Ten post będzie nudny. Nic się nie dzieje, zero akcji. Słabe dialogi. Aż człowiek ma ochotę wstać i wyjść. I wychodzi.

Odesłano mi tablet z naprawy. Jeszcze nie sprawdziłam, czy gniazdo ładujące działa. Narazie pracuję nad rozładowaniem.

Chcę się nauczyć dodawać zdjęcia do bloga, wiec za chwilę poeksperymentuję.


Udało się. A oto Basia bawiącą się ziemniakami i cebulą. Kiedyś na pewnym spotkaniu towarzyskim usłyszałam od ludzi, którym dobrze się powodzi, że gdzieś tam u kogoś była bieda i dzieci bawiły się cebulą, bo nie było zabawek. Biedne dzieci... A prawda jest taka, że dzieci w swojej kreatywności równie dobrze mogą bawić się cebulą jak i wypasioną zabawką ze Smyka.
Na studiach mieliśmy semestr psychologii rozwojowej. Wykładowczyni, tak koło pięćdziesiątki, opowiadała, że jej syn dokonał kiedyś nie lada transakcji. Kupili mu ( a był to szary PRL) w jakimś Peweksie czy gdzieś piękny czołg. Bardzo dumni byli z siebie z mężem, że dziecko ma taką zabawkę. Kilka dni później synek bawił się na podwórku. Wrócił bez czołgu. Zamienił się z kolegą. Na bardzo ładny kijek :)

Więc jeśli ktoś z Was drodzy czytelnicy, przyjaciele i znajomi usłyszy kiedyś ode mnie, że moje dziecko musi mieć coś tam, żeby nie było gorsze od innych dzieci, to klepnijcie mnie w potylicę. Może moje klepki wrócą na właściwe miejsce.

Dziś imieniny mego męża. Z tej okazji zrobiliśmy dziką balangę. Zawieźliśmy dziecko do przedszkola, a sami leżeliśmy i oglądaliśmy film. Ślubny jak zwykle zasnął. Nie śpi tylko na filmach Zanussiego albo Kieślowskiego. Sobie Grzesiek kupił Snikersa, a mi żelki. Czuć, że w domu święto.

wtorek, 1 września 2015

Dziecięca logika

- Basiu, jesz te kluski?
- Tak, jem.
- Ty jesteś moją mała pyzą.
- Nie, przecież ja jestem wisienką tatusia.
- Skoro jesteś wisienką, to mogę cię schrupać?
- Nie. Przecież ludzie nie są smakujący.

.......................................................................................................

Basia dziś pierwszy dzień w przedszkolu. Grzesiek ją zawiózł i nie było problemu z zostawieniem. Gdy zobaczyła dzieci i zabawki, to pobiegła tam i powiedziała do Grześka, że może już sobie iść (dobrze, że dotarło do jej świadomości, że do przedszkola chodzą dzieci, bez rodziców, bo wczoraj jeszcze nie bardzo przyjmowała to do wiadomości). Zostawił ją o 8 rano. Jest 11 i póki co nikt nie dzwonił, że ryczy i dostała spazmów. Grzesiek spodziewa się nawet, że jak pojedzie po nią po 12, czyli po obiedzie, to nie będzie chciała wracać. No, zobaczymy...

........................................................................................................

Sześć godzin później

Grzesiek pojechał po Basię koło 13. Okazało się, że śpi. Poszedł na spacer do pobliskiego lasu, gdy wrócił, harcowała z dziećmi na placu zabaw.  Zero płaczu. Wiem, że może być różnie i nawet po trzech tygodniach ona może nagle dostać rozżalenia, ale pierwsze koty za płoty.
Pani przedszkolanka powiedziała, że podczas leżakowania jedna dziewczynka ciągle płakała. Baśka podeszła do niej i powiedziała:
- No przestań płakać, bo nie mogę spać.

Ona kiedyś będzie politykiem.

Próbowałam dowiedzieć się, co dzisiaj porabiali.
- A kiedy było leżakowanie, to pani czytała wam bajkę?
- Tak, o Kopciuszku.
- Opowiedz mi. Kim był ten Kopciuszek?
- To była taka sierota.
- I co dalej?
- I macocha zabrała ją z balu i związała.
- Naprawdę? I co działo się dalej? (tej wersji Kopciuszka nie słyszałam)
- Związała ją i posadziła przy piecu.
- Po co przy piecu?
- I ona się zapaliła.
- Kopciuszek się zapalił?
- Tak.
- A nie było tam nic o szklanym pantofelku?
- Było.
- To co było z tym pantofelkiem?
- Ona nadepnęła i ciach! Skaleczyła nogę i nie mogła chodzić.
- Basiu, ty chyba usnęłaś w trakcie tej bajki.
- Tak. I to mi się przyśniło.