piątek, 11 września 2015

Królewskie życie

   Tak Bogiem, a prawdą, to nie dzieje się nic ciekawego i pociągającego. Takie tam zwykłe życiowe zmagania.

   Grzesiek był dziś na spotkaniu dla rodziców w przedszkolu Basi. Podobno połowa dzieciaków nie chodzi, bo jest chora, a w grupie Basi dzisiaj było troje z jedenaściorga dzieci. Ciekawe czy mają to samo co ona? Gdy tatuś zabierał ją do pediatry obstawiałam różyczkę. Wrócili z "infekcją bakteryjną" i antybiotykiem.  Muszę w tym miejscu wyznać, że trochę niedowierzam lekarzom i często wydaje mi się, że JA WIEM LEPIEJ co mi/mojemu dziecku dolega. Ała, ała. Nie bijcie. Taraz czytający to lekarze srożą brwi i przypominają im się wszyscy ci denerwujący pacjenci, którzy przychodzą do nich z własną diagnozą. Po co więc przychodzą? No cóż... czasami po receptę, której sami sobie nie mogą wystawić.
   Przyznaję się, że niedawno zmanipulowałam pewnego "specjalistę". Jadąc do niego miałam prawie pewność o co chodzi. Ale wiem, że jak się przychodzi do gabinetu, to trzeba mówić o objawach, bo jak się powie własne zdanie, to zaraz krzyczą: "Ja tu jestem lekarzem"! Więc po wejściu powiedziałam o objawach i sugestywnie dorzuciłam takie tam istotne moim zdaniem informacje. Łyknął. Psikus polega na tym, że lekarz, do którego trafiliśmy chyba zajmował się na codzień zupełnie innym działem twórczości medycznej (że tak powiem, ale nie chcę się wdawać w szczegóły). Szczerze mówiąc, po wysłuchaniu wszystkiego wyglądał trochę jak dziecko we mgle. Powtarzał " No tak.. tak... niech pomyślę" i sięgnął do biurka po segregator, w którym miał notatki (chyba za studiów). Podejrzał, później sprawdził w kompie zakres stosowania leku (to rozumiem, nie musi znać wszystkich ulotek na pamięć) i wypisał receptę. Biedny był trochę w tej swojej bezradności. Nie wątpię, że jest specjalistą w tym, czym się zajmuje na co dzień, ale jak się ma specjalizację z czegoś, to chyba nie przypadkiem. Dodam, że był to człowiek przed pięćdziesiątką, nie jakiś tam gołowąs. Nieważne. Ale drugi raz do niego bym nie poszła , bo ja potrzebuję czuć, że lekarz wie o czym mówi.  Już lepiej, żeby mnie ochrzanił, ale żeby wiedział co to za choroba. Jak byśmy mu nie podpowiedzieli, to chyba sam by nie doszedł. Dobrze, koniec narzekania.

   A właśnie. Czy dziecko kogoś z Was chorowało na bostonkę? Jeśli tak, to czy miało tak, że wysypka była tylko na stopach i dłoniach, a na języku nie? Bo wszędzie piszą o tych problemach w buzi, a Baśka nie miała. Ale może łagodniej ją przechodziła? Choroba bostońska to jedna z moich teorii na temat: co dolega dziewczynce.

Jakoś przeżyliśmy ten tydzień. W poniedziałek my na usg i u Chazana, Basia z dziadkami. We wtorek mąż w pracy, do Barbaruska przyszła babcia, a ja leżałam i trochę szwendałam się po domu. A środa, czwartek i piątek to ekwilibrystyka. Łączenie pracy Grześka, mojego leżenia, zajmowania się córuchną, której póki co nie można zabrać na dwór (o przedszkolu nie wspominając). Asekurowaliśmy się niedozwoloną normalnie ilością "Bolka i Lolka", ale transferu jakoś boleśnie szybko ubywa.

   Zapyta ktoś zatem: co z tym królewskim życiem? Już tłumaczę. Otóż dziś Basia oświadczyła, że idzie  na bal. Więc przebrała się w wyjściową sukienkę - wiadomo, w dresie na takie imprezy nie wpuszczają. Gdy już nam się pokazała i sama zachwyciła się nad swym pięknym wyglądem, zaproponowałam, żeby może zatańczyła. I wtedy padło bardzo logiczne stwierdzenie:
- Nie mogę tańczyć, przecież nie mam korony. A wszystkie księżniczki tańczą w koronach.
Więc zrobiłyśmy korony dla całej naszej rodziny. Basia wyglądała księżniczkowato, tatuś został koronowany na króla (słabo znosi takie wyróżnienia, zapewne obawiając się bałwochwalstwa, ale my wiemy, że to wrodzona skromność ;) Moja korona jakaś najlichsza wyszła. Tatusia miała takie zawijasy, ze nawet przemknęło mi przez głowę skojarzenie z pewnym zwierzem... Zdjęcia nie zamieszczam, bo tatuś chroni swoją podobiznę bardziej niż ja/my.
I tak toczy się nasz królewski żywot.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz