poniedziałek, 26 października 2015

Dziedzictwo narodowe

    Tytuł posta taki, że można by się spodziewać  politycznych komentarzy. Nic z tych rzeczy. Będzie autopromocja.

    Kilka lat temu, może jakieś siedem, gdy byłam jeszcze studentką, w pewien zimowy dzień, wsiadłam do metra razem z Martą, z którą nie tylko się przyjaźniłam, ale też mieszkałam, studiowałam i byłam we wspólnocie. Wiem, patologia, ale studia się kończą, drogi się rozchodzą i tylko znajomość zostaje. Otóż wsiadłyśmy do tego metra, usiadłyśmy i oddałyśmy się iście kobiecym rozmowom. To znaczy... hm... Głupio się przyznać, ale ja sobie pochlipywałam. Takie tam babskie doły. Że... No, nieważne. I Marta, chcąc mnie pocieszyć zdobyła się na mistrzowski ruch i powiedziała coś mniej więcej takiego:
- Wiesz Aga, wiem, że to marna pociecha, ale muszę ci powiedzieć, że masz bardzo ładne łydki. Serio. Szczupłe i w ogóle... takie w sam raz. Ja to mam takie za grube, a Ewka na przykład za chude. A ty masz naprawdę takie łydki, że... to jest nasze dziedzictwo narodowe.

    Kurcze, tego mi było trzeba. W tym całym poczuciu beznadziejności, które wtedy przeżywałam. Zasadniczo to ja nie wierzę w komplementy, które słyszę. Myślę, że ktoś ma jakiś interes, skoro mi takie rzeczy mówi. A nawet jak robi to szczerze, to ja jakoś tak nie wiem jak się zachować. Nie umiem też sama mówić komplementów. Jakaś upośledzona jestem pod tym względem. Nawet jak widzę, że ktoś fajnie wygląda albo zrobił coś takiego, że szczęka opada, to jakoś tak nie wiem co mu powiedzieć. Może nie wykształciła mi się część mózgu odpowiedzialna za te umiejętności?

    Ale ten jeden raz uwierzyłam. I wierzę nadal. Że chociaż jestem kobietą takiej tam sobie urody, ani piękność, ani do straszenia na cmentarzu, to łydki mam jak trzeba :)

    Przypomniało mi się to dzisiaj podczas kręcenia się po domu. Ukucnęłam, żeby włożyć coś do dolnej szuflady i poczułam, że moje nogi są jakieś dziwne. Patrzę, a tam jakieś łydy w rozmiarze XXXL wchłonęły moje śliczne łydeczki. I stopy. I nogi prawie całe. Jak nogi  ludzika Michelin.
Wiem, że puchnięcie nóg w ciąży to normalna sprawa, ale przez trzy lata jakoś o tym zapomniałam. Nie jest to  bolesna uciążliwość, to nawet trochę zabawne. Patrzysz, a tu kostek nie widać.
Pamiętam, że w ostatnich tygodniach pierwszej ciąży też tak miałam, a po urodzeniu Basi, za jakieś dwa dni, opuchlizna zeszła całkowicie. I byłam wtedy autentycznie zadziwiona, że mam takie szczupłe nogi. Czyli musiałam już zapomnieć jak to jest.

    Ciąża to niezwykły stan. Można dla niej poświęcić  nawet dziedzictwo narodowe.


sobota, 24 października 2015

Króciutko

    Jako że mamy już 34 tydzień, pozwalam sobie, a właściwie Grzesiek mi pozwala, na większe ruchy. Po domu - i troszkę poza dom. Tak delikatnie, bez szaleństw, ale jednak. Wczoraj był piątek, a więc dzień handlowy. Bazarek :D Odwieźliśmy Basię do przedszkola i pojechaliśmy na nasz marecki targ. Ależ przyjemnie było po nim pochodzić kwadransik. Kupić jabłka. Porozmawiać z handlarzem warzyw, który jak się okazuje, handluje też oponami samochodowymi. Ach ten klimat ;)
Po powrocie przeleżałam resztę dnia, bo chociaż nic (skurczowego) się nie działo, to trzeba było odpokutować ten szalony wypad.
   
    Jutro wybory. Idę, tzn. jadę. Sprawdziłam listy wyborcze w naszym okręgu i wiem, na kogo zagłosuję. Nie oczekuję cudów, nie liczę, że ludzie okażą się aniołami. Ale mam nadzieję na jakiekolwiek zmiany, niekoniecznie na gorsze.

    Za miesiąc powinnam zgłosić się do szpitala na zdjęcie szwu. I zapewne  - poród. Mam nadzieję, że szczęśliwie dojedziemy z Mary do tego terminu. Jest już dosyć bezpiecznie, ale przydałoby się tych kilka tygodni jeszcze. I obym nie zwariowała, bo już mi lekko - przepraszam za słownictwo - odbija. Wczoraj swędział mnie palec. Normalnie człowiek myśli, że pewnie alergia. A ja się zastanawiam, czy to nie cholestaza ciążowa. Albo zaraza jakaś. Wspomniane już kiedyś na blogu hormony zaczynają szaloną pracę. A co to po porodzie się będzie działo... Lepiej nie wchodzić w strefę rażenia.

niedziela, 18 października 2015

Sikorki

Wspominałam już, że ostatnio zamontowaliśmy karmik na balkonie. Paszą są dwa kawałki słoniny i płatki owsiane. Przez pierwsze dni ptaszki nas ignorowały, ale po powrocie ze szpitala zobaczyłam, że sikorki intensywnie pracują w naszej małej jadłodajni. Czasem przylatują nawet po trzy, cztery jednocześnie i robią sobie podfruwanki, przeganiając się nawzajem.

Wiem, że te zdjęcia  słabe, ale taki to już ten mój tablet, a z komórki jeszcze gorsze. Postaram się popracować nad tą stroną bloga.
Sikorki tak się ośmieliły, że co jakiś czas próbują wlecieć do mieszkania i forsują szybę. Stuk! Znów jakaś się odbiła od szyby. My się z Grześkiem cieszymy z tych sikorek bardziej niż Basia. Takie z nas duże dzieci.

Basia wertując dziś jakąś książkę znalazła obrazek.
- Mamo, a co to jest?
- Obrazek Jezusa Miłosiernego.
- A dlaczego Jezus nie ma butów?
- Hm, nie wiem, dobra pytanie. Może jest Mu ciepło w nogi i nie potrzebuje butów.
- A co to jest?
- To są promienie wychodzące z serca Pana Jezusa.
- One świecą na nogi i dlatego Jezus nie ma butów, bo jest Mu ciepło.
- Tak, to bardzo możliwe...

Wczoraj Grzesiek razem z Basią wycinali coś przy stole.
- Basiu, mogę pożyczyć na chwilę nożyczki?
- A może weźmiesz sobie drugie?
Asertywne dziecko.

sobota, 17 października 2015

Jak kocha, to wróci.

   Personel medyczny Szpitala Bródnowskiego na pewno jest przekonany o mojej miłości, bo wracam notorycznie. W nocy z poniedziałku na wtorek pojawiły mi się skurcze, które zaczynały boleć. Więc pojechałam do mojego ulubionego przybytku zdrowia. Dostałam kroplówkę z lekami tokolitycznymi. Skurcze znikają, ale człowiek czuje się, jakby miał stan przedzawałowy. Serce biło mi jak oszalałe i  - ja przynajmniej - miałam uczucie nieznanego dotąd ucisku w klatce, ale to podobno zgaga (?). Przeleżałam od  trzeciej do ósmej rano na sali przedporodowej (mam tam już swoje łóżko). Spać nie mogłam, więc obserwowałam przez otwarte drzwi życie porodówki. A to ktoś pokrzyczał i urodził. A to rano przyszła pani na cesarkę. Przy zmianie położnych usłyszałam:
- Kowalska przyszła na cesarkę?
- Tak.
- A Supeł urodziła?
-Nie, nie urodziła.
Urodziła? Same sobie ródźcie w 32 tygodniu ! Ja tam przyszłam, żeby jeszcze  NIE rodzić. Phi!

   O ósmej na patologię ciąży. A tam wiadomo - same patologie. Podczas tego turnusu szpitalnego przeważały kobiety z problemami szyjkowymi (naliczyłam z pięć). Trzy na wywołanie po terminie, jedna z holestazą. Uwielbiam te kobiece "patologiczne" rozmowy przy stole (jest stołówka dla tych, co mogą chodzić). Który tydzień? Ile masz centymetrów szyjki? A robi ci się lejek? Jak twój posiew? Założą ci pessar? Dostałaś sterydy? A Iksińska urodziła, bo rano poszła na oksytocynę? I tak dalej...
Ze zgrozą stwierdziłam, że ja na tym oddziale zaczynam się czuć jak u siebie.
Na szczęście od piątku jestem już w domu. Jeszcze 4-5 tygodni i już będzie wszytko dobrze. Teraz Marysia waży około 1800 g.

Z okazji mojej kolejnej wizyty w szpitalu wyzbyłam się resztek wstydu (a może oporów przed proszeniem o pomoc) i w ten sposób ubrania i reszta noworodkowego wyposażenia są już u nas w domu. Tylko pieluchy kupić i poprać to wszystko, żeby było świeże.

Dziś przeprowadziliśmy już pierwsze przemeblowania domowe. Po raz kolejny głowiliśmy się, jak poustawiać te nasze graty, żeby było wygodnie i jakoś to wyglądało. Bo wszytko "z innej parafii". To białe, to okleina, tamto szare, ale tam się nie zmieści. A każda rzecz ze swoją historią, potrzebna.
Grzesiek najchętniej wszędzie wieszałby półki, na których mógłby rozkładać tę swoją graciarnię, którą ja tępię jak mogę. Upycham po szufladach, po pudłach. Dociskam nogą w szafie. A on mi trach! Znów nakładł jakichś kabli na książki i mówi, że to potrzebne i musi być pod ręką. A ja myślę: poczekaj, tylko z domu wyjdziesz, to ja z tym zrobię porządek! Ja wiem, że jak coś nie jest położone na wierzchu, na wysokości oczu, to ktoś (płci męskiej) raczej tego nie znajdzie i będzie twierdził, że to specjalnie ukryte. Wiele kobiet mi to mówiło. To nie jest moje jednostkowe doświadczenie. Ale ja też mam swoją wytrzymałość na grajdołek. I to jest taka nasza domowa rozrywka.

Muszę jednak oddać sprawiedliwość mojemu mężowi. Jak porozmawiałam z dziewczynami na patologii, posłuchałam o ich mężach, to stwierdzam, że mój jest najlepszym jakiego Bóg mógł mi dać. I w ogóle najlepsiejszy. Obiektywnie. Tak, możecie mi zazdrościć ;P

sobota, 10 października 2015

Rok

   Rok temu przeprowadziliśmy się do Marek. Nie trudno zapamiętać tę datę, bo 10 października to urodziny mojej mamy. Był ciepły, słoneczny dzień. Rano pojechaliśmy na mszę, która była w intencji naszej rodziny. Później na cmentarz. Minęły zaledwie trzy tygodnie od śmierci Michała.
Po powrocie pakowanie reszty dobytku. Część rzeczy została przewieziona, gdy Grzesiek z moim tatą jeździli do Marek remontować mieszkanie. Postanowili, że zostaną tam na dwa dni, więc wzięli materac (ten wielki, od naszego łóżka). Przed Wyszkowem spadł im z dachu i prawie trafił rowerzystkę. Na szczęście PRAWIE.
Gdy już zapakowaliśmy samochód i przyczepkę okazało się oczywiście, że i tak część rzeczy musi jeszcze pomieszkać u rodziców w garażu.  Mama z kobiecą przezornością wcisnęła nam kartony z jedzeniem, żebyśmy "od razu nie musieli lecieć do sklepu".
I przyjechaliśmy. Glazurnik kładł jeszcze płytki na schodach, ale jakoś żeśmy się dostali do naszego lokum. Wnieśliśmy majdan i rozpoczął się nowy etap naszego życia: Marki.

   Jest tych etapów mieszkaniowo-życiowych już kilka w naszym małżeństwie. Najpierw rok na Żywnego. Mieszkanie stare i z małymi mieszkańcami (brrr!), ale byliśmy sami. Później półtora roku na Sadybie z rodzicami Grześka. Tam urodziła się Basia i tam spędziła pierwszy rok swego żywota.
Później dziewięć miesięcy w Cieńszy, na wsi, u moich rodziców.  Razem z babcią Zosią, mamą, tatą, Emilką (moja siostra) i Jackiem, Dorotką (ich córka urodzona miesiąc po naszym przybyciu), z Grześkiem (brat) i jego żoną Moniką, w marcu urodził się ich syn Marcin. I jeszcze mój najmłodszy brat Piotrek. Dziesięć dorosłych osób i troje dzieci. Zawsze gdy to opowiadam ludzie patrzą na mnie z niedowierzaniem. Dom jest naprawdę duży i jakoś każdy się pomieścił. Jak to w komunie, bywało wesoło, bywały i kłótnie (ja jestem mąciwoda i zaczepiałam co niektórych). Grzesiek dojeżdżający na rowerze do Pułtuska (przez las) i autobusem do Warszawy. Czasem trzy godziny w jedną stronę. Znacie drugiego takiego? Mój mąż to prawdziwy twardziel. Zakładał słuchawki, puszczał Luxtorpedę i gnał najpierw przez wieś, odganiając się od psów (te najmniejsze są najwredniejsze, jeden rozpruł mu skarpetę), później lasem. Kiedyś zając kicał mu przed rowerem, innym razem drogę przecięły  mu sarny. Pełna egzotyka. Zaczął te podróże w lutym czy marcu chyba, czyli podróżował po ciemku. Te wszystkie surwiwale weekendowe to przedszkole. Dziki mężczyzna, a nie safanduła, co płacze, że paznokieć mu się złamał. Od takich płaczów to ona ma mnie. Ale i tak już za dużo o nim napisałam i będzie mnie łajał. Wszyscy miło wspominamy to wspólne mieszkanie, ale też wszyscy cieszyliśmy się, gdy zakończył się etap "Cieńsza".
   Dobrze jest się wyprowadzić w odpowiednim czasie z domu rodzinnego i zaznać choć trochę samodzielnego życia przed małżeństwem. Mieszkanie z różnymi ludźmi, w różnych miejscach rozwija. Spotykasz kogoś, kto jest inny, ma inne przyzwyczajenia z domu i musicie się dogadać. Przestajesz patrzeć tylko oczami swojej rodziny. To później owocuje w małżeństwie, bo już masz tę wiedzę, że to co dla ciebie oczywiste, nie musi być takim dla niego/niej. I różne mieszkania uczą cieszenia się tym co masz. Jak masz mikroskopijną kuchnię ze starymi meblami (z okresu Gomułki) i karaluchami, to później cieszysz się z normalnej kuchni, nawet jeśli nie wydałeś na jej urządzenie 25 tyś. zł (albo i więcej, ale mi to się już nie mieści w głowie).

   Czas leci bardzo bardzo szybko. Widzę to szczególnie po Basi. Dopiero co ją urodziłam i była takim nieporadnym maluszkiem, który całe dnie leżał przytulony do mnie popijając mleczko, a teraz chce robić wszystko SAMA (i dobrze, choć czasem jest w tym irytująca).  Przypomniały mi się dwa z jej tekstów.
Kilka dni temu ostro przyrżnęła głową w szafkę. Skończyło się na siniaku i płaczu, ale wypadek wyglądał groźnie. Gdy jedliśmy później obiad, Baśka się zamyśliła, zapatrzyła i przestała jeść. Po dłuższej chwili takiego stanu zaczęłam się zastanawiać, czy wszystko z nią w porządku. Może ma wstrząśnienie mózgu i zbiera jej się na wymioty?
- Basiu, wszystko w porządku?
Cisza.
-Basia, dobrze się czujesz?
Cisza.
- Myszko, wszystko ok?
Kiwnęła głową. Po chwili spojrzała na mnie i mówi:
- Ja nic nie mówiłam, tylko pokiwałam głową ze zrozumieniem.

Skąd ona bierze te teksty? Ten akurat z "Basi i pieniędzy" Staneckiej.

Dzisiaj mówię do niej:
- Basiu, poproś tatę, żeby zdjął karmik dla ptaków z pawlacza.
- Tato, zdejmij karmik. Chodź, wejdziemy na pawlacz.
- Już, już, tylko przykręcę śrubkę w lampce.
- Tato, no chodź. Nie wstydź się!

Po kim to dziecko takie wygadane? ;P

   Przyszła zimna jesień. I dobrze, bo wymroziła resztę komarów. Niby w tym roku nie było, ale we wrześniu jakieś niedobitki wprowadziły się do nas i męczyły przez ponad miesiąc. Niby taki zdechlak, ale jak nocą bzyczy nad uchem, a rano masz kilka bąbli, to ciśnienie może się podnieść.
Karmik jak już wspomniałam zawiesiliśmy, bo ostatnio zauważyłam, że sikorki grasują po naszym balkonie, jakby czegoś szukały.

Szczypiorek i pietrucha zasiane w doniczkach jakoś się trzymają, ale już nie rosną.  Do domu wniosłam  jakiś czas temu papryczki, a ostatnio tymianek i majeranek. Obcięłam je miesiąc temu do zera i trochę już odrosły.



Papryczki w tym roku wcześnie zaowocowały, chyba już w czerwcu zebrałam wiązkę owoców. Po tym znów zakwitły. Znów wiszą na nich czerwone owoce, a jedna ponownie kwitnie. Szalone te papryczki.


A na koniec zdjęcie obrazujące co to jest szuflada "inne". Też takie macie?







środa, 7 października 2015

Prababcie

   Czas już wrzucić jakiegoś posta, bo znajomi gotowi pomyśleć, że mój blog padł.
Trochę ostatnio go zaniedbałam, ale miałam rozterki, czy jest sens pisać o tak codziennych codziennościach, że aż szczęka może się zwichnąć od ziewania przy lekturze. A jak już przypomniało mi się coś ciekawego, o czym warto opowiedzieć, to choroba mnie zmogła i już mi się nie chciało pisać. Pokuszę się jednak o kilka domowych obrazków.

   Byliśmy w poniedziałek na wizycie u prof. Chazana. Z Marysią wszystko ok. Mamy ukończone 31 tygodni. Dostałam już skierowania na te końcowe ciążowe badania (toksoplazmozy i takie tam). I usg. Aż trudno uwierzyć, że to już tak blisko. W domu nie mamy jeszcze żadnych śpiochów, bo wszystko czeka w pudłach w Cieńszy. My teraz nie jeździmy w dalsze trasy, a stamtąd też im jakoś nie po drodze. Ale to nieważne. Ostatnio uświadomiłam sobie, że Maryja urodziła Jezusa, owinęła go w pieluszki i położyła w żłobie. I jakoś nie płakała, że nie ma emolientów do kąpieli ani materacyka z morskiej trawy. Można? Można.

   Choroby grasują nadal. Basia po wirusie żołądkowym, który ją strasznie sponiewierał w czwartek i piątek,  już trochę odżyła i poszła wczoraj do przedszkola. Niestety w poniedziałek wirus dopadł mnie i Grześka. I do tego ja się przeziębiłam. Chorobom mówimy stanowcze: precz!

   Komplikacje życiowe lubią chodzić parami. Ostatnio zorientowaliśmy się, że niedługo kończy nam się OC. Jak zameldujemy samochód w Markach, to będzie taniej. Już się umówiliśmy w Wydziale Komunikacji, ale dopatrzyliśmy się, że przegląd mamy do... jakiś czas temu ;) Więc Grzesiek pojechał wczoraj do OSKP. W trakcie przeglądu samochód się popsuł. Poważnie i kosztownie. Ledwo dojechał nim do mechanika. Podobno tak dymił, że wszyscy na ulicy trąbili na niego i pokazywali, że dym mu z tyłu leci. Tam nasze auto pozostało, a Grzesiek z Basią wziętą na barana i plecakiem zakupów przyszedł piechotą do domu. Od dziś Basia do przedszkola autobusem (z tatusiem oczywiście), a my ewentualnie do szpitala taksóweczką. Ale liczymy - i jak powiedział ostatnio prof. Chazan - głęboko wierzymy , a nawet jesteśmy przekonani, że donoszę do terminu. Do tego czasu samochód powinien być uruchomiony.

Z domowych rozrywek to chyba wszystko.
Wzięło mnie ostatnio na wspominki i przypomniała mi się moja prababcia Zosia Szczerba, z domu Kaczmarczyk (chyba). Dopiero po latach widzę, że była ciekawą postacią. Dożyła 93 lat. Miała już wtedy intensywną sklerozę i nie bardzo rozumiała otaczającą ją rzeczywistość, ale "na chodzie" była prawie do końca. Pochodziła z Pniewa, za pradziadka wyszła z miłości. Żyli biednie, nawet jak na tamte czasy. Maleńki skrawek ziemi i pięć córek. Połowa drewnianego domu (w drugiej połowie mieszkał brat pradziadka Stanisława). Przeżyła dwie wojny. W czasie drugiej wojny światowej podobno za szmuglowanie przez granicę szukali jej Niemcy. Uciekła z Cieńszy (teren III Rzeszy) i ukrywała się przez trzy lata w Pniewie (Generalne Gubernatorstwo). Nie bardzo rozumiem te wszystkie historyczno-geograficzne zawiłości, ale tam jej jakoś nie szukano, chociaż to było 3 kilometry dalej. To, czego nie można jej odmówić, to inteligencja i życiowa zaradność. Już po wojnie, gdy dwie z jej dorosłych córek wyprowadziły się do Warszawy i wyszły za mąż, potrafiła je niespodziewanie odwiedzić. Ktoś zapyta: a co w tym nadzwyczajnego? Otóż prababcia była prostą, wiejską kobietą. Nie wiem czy ukończyła jakiekolwiek klasy podstawówki, chociaż czytać umiała (chyba). Kiedyś przyjechała niespodziewanie w odwiedziny do ciotki Czesi. Ciotka zapytała ją wtedy skąd wiedziała jak dojechać (nie znając Warszawy). Na to prababcia odpowiedziała, że jak była u niej pierwszy raz, to wsiadając do tramwaju policzyła przystanki i wysiadła na właściwym. I teraz zrobiła tak samo. Logiczne, prawda?
Prababcia była przedsoborowa. W niedzielę nie jadła nic, aż poszła na mszę (a suma była chyba koło 12). Tam przyjmowała komunię i dopiero po powrocie do domu zjadała kawałek chleba. Wstyd mi, jak sobie przypomnę wszystkie moje posiłki tuż przed postem eucharystycznym i łyczek herbaty w ostatniej minucie. Prababcia była twardą kobietą. Charakter też miała... twardy :) I taki już mój ród ze strony matki. Mój ojciec twierdzi złośliwie, że wszystkie kobiety z naszego rodu wykańczają swoich mężów i dlatego zostają wdowami. Jakoś wdowców nie uświadczysz. No cóż... Amerykańscy naukowcy jeszcze tego nie zbadali, więc dowodów nie ma.

Mam nadzieję, ze uda mi się kiedyś spisać historię mojej rodziny, póki żyją jeszcze świadkowie pewnych wydarzeń. I dziadek Rysiek i babcia Basia (rodzice taty) stracili ojców w czasie wojny. Pradziadka Zielińkiego za pomoc Żydom zastrzelono. Prababcia umarła niewiele później na tyfus i babcia Basia została sierotą. Wzięła ją pod opiekę rodzina, szybko wydano ją za mąż za dziadka. Babcia miała wtedy 17 lat z kawałkiem. Pradziadek Paź też został przez Niemców pobity za pomoc Żydom. Na skutek pobicia zmarł. Prababcia Ola została z trzema synami. Wdowa w wieku trzydziestu kilku lat. Podobno twardy miała charakter i twardą rękę. Mój ojciec do dziś wspomina, jak kiedyś nie powiedział nauczycielowi "Dzień dobry". Prababcia Ola była woźną w szkole i od razu o wszystkim się dowiedziała. Gdy wróciła do domu, nic nie powiedziała, tylko chwyciła kawał kija i przeciągnęła mojemu tacie po... słabiźnie (jak to mawiano w "Chłopach" Reymonta). Podobno to było najgorsze, że najpierw lała, a dopiero zapytana mówiła za co wnuczek dostał. Ja ją pamiętam jako pogodną staruszkę, która również dożyła około 93 lat. Mój ojciec jakoś nie ma do niej żalu za te cięgi, więc przeciwnicy bicia dzieci niech nie rozdzierają szat. Takie były czasy.
Nikt moim pradziadkom nie dał medalu "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata". Po wojnie szukano którejś z tych rodzin żydowskich przez Czerwony Krzyż, ale nie wiadomo co się z nimi stało.
Babcia Basia urodziła siedmioro dzieci i ma się dobrze do dzisiaj. Są z dziadkiem Rysiem małżeństwem ponad pięćdziesiąt lat. Różne mieli trudności w życiu, ale widzę, że nadal się kochają.

Jak widzicie, po prostu jestem skazana na bycie kobietą z charakterem ;)