sobota, 10 października 2015

Rok

   Rok temu przeprowadziliśmy się do Marek. Nie trudno zapamiętać tę datę, bo 10 października to urodziny mojej mamy. Był ciepły, słoneczny dzień. Rano pojechaliśmy na mszę, która była w intencji naszej rodziny. Później na cmentarz. Minęły zaledwie trzy tygodnie od śmierci Michała.
Po powrocie pakowanie reszty dobytku. Część rzeczy została przewieziona, gdy Grzesiek z moim tatą jeździli do Marek remontować mieszkanie. Postanowili, że zostaną tam na dwa dni, więc wzięli materac (ten wielki, od naszego łóżka). Przed Wyszkowem spadł im z dachu i prawie trafił rowerzystkę. Na szczęście PRAWIE.
Gdy już zapakowaliśmy samochód i przyczepkę okazało się oczywiście, że i tak część rzeczy musi jeszcze pomieszkać u rodziców w garażu.  Mama z kobiecą przezornością wcisnęła nam kartony z jedzeniem, żebyśmy "od razu nie musieli lecieć do sklepu".
I przyjechaliśmy. Glazurnik kładł jeszcze płytki na schodach, ale jakoś żeśmy się dostali do naszego lokum. Wnieśliśmy majdan i rozpoczął się nowy etap naszego życia: Marki.

   Jest tych etapów mieszkaniowo-życiowych już kilka w naszym małżeństwie. Najpierw rok na Żywnego. Mieszkanie stare i z małymi mieszkańcami (brrr!), ale byliśmy sami. Później półtora roku na Sadybie z rodzicami Grześka. Tam urodziła się Basia i tam spędziła pierwszy rok swego żywota.
Później dziewięć miesięcy w Cieńszy, na wsi, u moich rodziców.  Razem z babcią Zosią, mamą, tatą, Emilką (moja siostra) i Jackiem, Dorotką (ich córka urodzona miesiąc po naszym przybyciu), z Grześkiem (brat) i jego żoną Moniką, w marcu urodził się ich syn Marcin. I jeszcze mój najmłodszy brat Piotrek. Dziesięć dorosłych osób i troje dzieci. Zawsze gdy to opowiadam ludzie patrzą na mnie z niedowierzaniem. Dom jest naprawdę duży i jakoś każdy się pomieścił. Jak to w komunie, bywało wesoło, bywały i kłótnie (ja jestem mąciwoda i zaczepiałam co niektórych). Grzesiek dojeżdżający na rowerze do Pułtuska (przez las) i autobusem do Warszawy. Czasem trzy godziny w jedną stronę. Znacie drugiego takiego? Mój mąż to prawdziwy twardziel. Zakładał słuchawki, puszczał Luxtorpedę i gnał najpierw przez wieś, odganiając się od psów (te najmniejsze są najwredniejsze, jeden rozpruł mu skarpetę), później lasem. Kiedyś zając kicał mu przed rowerem, innym razem drogę przecięły  mu sarny. Pełna egzotyka. Zaczął te podróże w lutym czy marcu chyba, czyli podróżował po ciemku. Te wszystkie surwiwale weekendowe to przedszkole. Dziki mężczyzna, a nie safanduła, co płacze, że paznokieć mu się złamał. Od takich płaczów to ona ma mnie. Ale i tak już za dużo o nim napisałam i będzie mnie łajał. Wszyscy miło wspominamy to wspólne mieszkanie, ale też wszyscy cieszyliśmy się, gdy zakończył się etap "Cieńsza".
   Dobrze jest się wyprowadzić w odpowiednim czasie z domu rodzinnego i zaznać choć trochę samodzielnego życia przed małżeństwem. Mieszkanie z różnymi ludźmi, w różnych miejscach rozwija. Spotykasz kogoś, kto jest inny, ma inne przyzwyczajenia z domu i musicie się dogadać. Przestajesz patrzeć tylko oczami swojej rodziny. To później owocuje w małżeństwie, bo już masz tę wiedzę, że to co dla ciebie oczywiste, nie musi być takim dla niego/niej. I różne mieszkania uczą cieszenia się tym co masz. Jak masz mikroskopijną kuchnię ze starymi meblami (z okresu Gomułki) i karaluchami, to później cieszysz się z normalnej kuchni, nawet jeśli nie wydałeś na jej urządzenie 25 tyś. zł (albo i więcej, ale mi to się już nie mieści w głowie).

   Czas leci bardzo bardzo szybko. Widzę to szczególnie po Basi. Dopiero co ją urodziłam i była takim nieporadnym maluszkiem, który całe dnie leżał przytulony do mnie popijając mleczko, a teraz chce robić wszystko SAMA (i dobrze, choć czasem jest w tym irytująca).  Przypomniały mi się dwa z jej tekstów.
Kilka dni temu ostro przyrżnęła głową w szafkę. Skończyło się na siniaku i płaczu, ale wypadek wyglądał groźnie. Gdy jedliśmy później obiad, Baśka się zamyśliła, zapatrzyła i przestała jeść. Po dłuższej chwili takiego stanu zaczęłam się zastanawiać, czy wszystko z nią w porządku. Może ma wstrząśnienie mózgu i zbiera jej się na wymioty?
- Basiu, wszystko w porządku?
Cisza.
-Basia, dobrze się czujesz?
Cisza.
- Myszko, wszystko ok?
Kiwnęła głową. Po chwili spojrzała na mnie i mówi:
- Ja nic nie mówiłam, tylko pokiwałam głową ze zrozumieniem.

Skąd ona bierze te teksty? Ten akurat z "Basi i pieniędzy" Staneckiej.

Dzisiaj mówię do niej:
- Basiu, poproś tatę, żeby zdjął karmik dla ptaków z pawlacza.
- Tato, zdejmij karmik. Chodź, wejdziemy na pawlacz.
- Już, już, tylko przykręcę śrubkę w lampce.
- Tato, no chodź. Nie wstydź się!

Po kim to dziecko takie wygadane? ;P

   Przyszła zimna jesień. I dobrze, bo wymroziła resztę komarów. Niby w tym roku nie było, ale we wrześniu jakieś niedobitki wprowadziły się do nas i męczyły przez ponad miesiąc. Niby taki zdechlak, ale jak nocą bzyczy nad uchem, a rano masz kilka bąbli, to ciśnienie może się podnieść.
Karmik jak już wspomniałam zawiesiliśmy, bo ostatnio zauważyłam, że sikorki grasują po naszym balkonie, jakby czegoś szukały.

Szczypiorek i pietrucha zasiane w doniczkach jakoś się trzymają, ale już nie rosną.  Do domu wniosłam  jakiś czas temu papryczki, a ostatnio tymianek i majeranek. Obcięłam je miesiąc temu do zera i trochę już odrosły.



Papryczki w tym roku wcześnie zaowocowały, chyba już w czerwcu zebrałam wiązkę owoców. Po tym znów zakwitły. Znów wiszą na nich czerwone owoce, a jedna ponownie kwitnie. Szalone te papryczki.


A na koniec zdjęcie obrazujące co to jest szuflada "inne". Też takie macie?







1 komentarz: