czwartek, 31 grudnia 2015

Koniec roku.

Właściwie, to sama nie wiem o czym to ja miałam napisać.

Wymyśliłam nową miarę. Jest to metr bieżący prania. A liczy się to tak. Na suszarce do prania mam 20 linek po metr długości. Czyli jak ją zapełnię, to mam 20 metrów bieżących prania, które później trzeba jeszcze uprasować niestety. Przed świętami z mojej winy zrobiły się nam zaległości w praniu i na święta w naszym schowku zamieszkał ogromny worek prania do zrobienia. Bo pralka i kosz były już zapełnione. Rozważam zakup kontenera.
Od poniedziałku zrobiłam już chyba 6 czy 7 prań (pralka na 6 kg) i dzisiaj dobijamy do końca. Dwa ostatnie. A przecież jest nas tylko czworo, w tym dwoje małych człowieków. Paradoks polega na tym, że im kto mniejszy, tym więcej prania produkuje. Bo mu np. coś z pieluchy wyciekło... albo się ulało... Samo życie ;P

Zaliczyliśmy już trzecią wizytę położnej środowiskowej. W porządku kobieta, ale były małe przeboje. Bo ona na pierwszej wizycie stwierdziła, że Mary ma pleśniawki na języku i kazała nam pielęgnować pępek spirytusem. Pleśniawki mnie zdziwiły, bo dzień wcześniej dziecko oglądał neonatolog w szpitalu i nic o nich nie mówił. Na drugi dzień po wizycie położnej mieliśmy powtórkę u neonatologa i zapytaliśmy o to. I lekarz powiedział, że to zwykły nalot od mleka i że nie używa się już dla dzieciaków Afftinu, który położna nam zaleciła.
Druga kontrowersja , to spirytus do pępka. Niedzietni nie muszą wiedzieć, że co jakiś czas zmieniają się zalecenia co do tego jak pielęgnować pępek. Trzy lata temu mówiono nam, że przemywanie wodą z mydłem i trzy razy dziennie Octenisept. Teraz powiedziano mi w szpitalu, że odchodzi się już nawet od Octeniseptu, że sama woda z mydłem i wycierać do sucha. I tak robiliśmy. Przyznam się, że nawet nie kupiliśmy Octeniseptu, bo wiedzieliśmy, że nie zużyjemy nawet dziesiątej części opakowania. Na wspomnianej wizycie u neonatologa zapytaliśmy więc o pępek i potwierdzono, że teraz to tylko sucha pielęgnacja, że z pielęgnacji spirytusem i grzebania patyczkiem kosmetycznym zrezygnowano już kilka lat temu. Więc zrobiliśmy po swojemu. Pewnie nic by się nie stało, gdybyśmy tego spirytusu użyli (skoro tyle lat tak robiono), ale Mary strasznie się darła , gdy położna jej grzebała w tym pępku i nie podobało mi się to. Na drugiej wizycie powiedzieliśmy położnej, że Mary nie ma pleśniawek, a położna się nie upierała przy swoim. Obejrzała pępek i powiedziała, że bardzo ładnie i  w ogóle i jakoś nie miałam serca mówić jej, że nie zrobiliśmy jak kazała. Pępowinka odpadła nam szybko, bo po czterech dniach, później trochę się sączyło z pępka, ale zwykłe mycie i wycieranie wystarczyło. Ślicznie się wygoił.
Piszę to dla młodych rodziców, którzy słyszą pewnie różne historie, wersje i dobre rady na temat pielęgnacji dzieci. Można czuć się zagubionym, ale warto czasem zaufać własnej intuicji. Nie bójcie, nie jest łatwo "popsuć" tego małego człowieka. Dzieci mają system obronny także przed naszą rodzicielską głupotą ;)

Kończę, dzieci wzywają.

Niech w tym nowym 2016 roku nie zabraknie nam pokoju i radości. I poczucia humoru oczywiście ;)

A to Marysia. Sama słodycz.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Kolki

Ten tytuł właściwie powinien Wam Drodzy Czytelnicy tego bloga powiedzieć wszystko. Nie odzywamy się za bardzo, nie pokazujemy się nigdzie, bo od 16 do 20, a czasem i dłużej nasze życie domowe jest podporządkowane życiu małego bolącego brzuszka.
Od tygodnia nie jem nabiału i surowych warzyw&owoców, ale nie widzę poprawy, więc dziś zjadłam liść sałaty do zjadanych dwa razy dziennie kanapek z wędliną. Aż mi się śmiać chce, jak przypominam sobie swoje postanowienie, że z Marysią nie będę taka restrykcyjna w diecie karmiącej matki jak przy Basi. Jutro mamy wizytę u pediatry, zobaczymy co powie.
Pokarmu mam jak dla trojaczków, Mary nie zjada tego na bieżąco i zaliczyłam już jeden zastój.

Chwilami ogarnia mnie załamka, gdy Marysia tak strasznie płacze i nie pomagają ani kropelki, ani noszenie, masaże ani nawet suszarka! Już nawet przeszło mi przez głowę, że może powinnam odpuścić sobie karmienie piersią i dać jej sztuczne, ale nie mam żadnej pewności, że po mieszance zrobi jej się lepiej. Poza tym , gdy powiedziałam o tym Grześkowi, to prawie zabił mnie wzrokiem, dzięki czemu utwierdziłam się w postanowieniu, że karmię. Lubię karmić piersią. Naprawdę. Nie jest to dla mnie żadne obciążenie, przynajmniej narazie. Ale żal mi tej mojej kruszyny.

Święta przeszły, pozostał bałagan i pokój Basi pełen prezentów. Chyba na przyszłe święta wprowadzę zakaz kupowania jej zabawek. Dozwolone będą tylko książki i puzzle.

Miałam ostatnio dużo wzniosłych myśli na temat życia i macierzyństwa, ale jakoś wena mi przeszła i nie będę filozofować. Jedno powiem. Napiszę. Macierzyństwo rozwija moje człowieczeństwo. Widzę, że to dla mnie dobre. Trochę bardziej człowiekiem jestem. Widzę odrobinę więcej poza czubkiem swojego nosa. Ręce czasem usychają od noszenia płaczącego malca, ale czuję się wojownikiem, który ma o co walczyć. Czasem popłakuję po kątach, ale walczę.
Pomyślałam teraz o tych wszystkich, którzy czekają na dzieci. Że oni też w tym czekaniu są bardziej ludzcy. Że to też ma sens, chociaż go nie widać. Że też walczą.

Nie poddamy się!

Wszystko ma sens. Tak wierzę.

niedziela, 20 grudnia 2015

Pendolino

Widzę, że ktoś tu zagląda, pomimo że  nic nie pisałam już od kilku dni.

Urodziłam Marysię w czwartek 10 grudnia.  O godz. 4.30 zaczął specyficznie boleć mnie brzuch. Pomyślałam: "Może to skurcz? Nie będę się ruszać, żeby nie przeszło." Leżę. Przeszło. Wróciło. Przeszło. I tak co 3-4 minuty. Czyli poród ;)

Poszłam do łazienki. Gdy brałam prysznic, usłyszałam, że Grzesiek mówi coś do Basi, która jak zwykle przyszła do nas w nocy. Myślałam, że płakała, ale jak się później okazało, przyśniła jej się sarenka i Basia zaczęła się bardzo głośno śmiać przez sen. Widać dziwne sny to nasza rodzinna specjalność.
O 5.00 obudziłam Grześka. Wzięliśmy co trzeba i zawieźliśmy Basię do dziadków. Gdy już jechaliśmy do szpitala, różne myśli mnie ogarniały. Skurcze bolały, ale byłam na tyle zdeterminowana, żeby rodzić, że nie przychodziły mi takie myśli jak w urodziny Basi, że może jeszcze nie dzisiaj. Dzisiaj! Jadę rodzić. Że też musi to tak boleć...

O 6.30 weszliśmy do szpitala. Jak kobieta naprawdę rodzi, to nikt nie ma co do tego wątpliwości. Żadne tam KTG i zobaczymy. Rejestracja i do gabinetu. A tam badanie, mierzenia, wywiady itd. Po badaniu o godz. 6.45 miałam 5 cm! Juhuu! Dla niezorientowanych w temacie dodam, że pierwsza faza porodu to czas skurczów i rozwierania się szyjki do 10 cm. Druga to poród właściwy, kiedy się prze jak na filmach. Trzecia to urodzenie łożyska (to już luzik). Jakoś po 7.00 zawieźli mnie do sali porodowej. Bardzo ładnej, nowoczesnej. Przyszła położna, pani Bogumiła Wiśniewska - super kobieta. Przywieźli mi butlę z gazem. Jak człowiek sobie westchnie, to taaaak mu się w głowie kręci. Dawno nie piłam alkoholu i nie prędko się napiję, więc miłe to było uczucie ;) Nawet świeczki zapachowe zapalono, żeby był miły klimat. Położna zbadała mnie około 7.45. Miałam 8 cm!!
- To będzie pani za chwilę rodzić.
- Żartuje pani.
- Naprawdę.
Pomyślałam (i  chyba powiedziałam głośno):
- O Boże ! Czyżbyś był aż tak miłosierny?
Przy rodzeniu Basi ten etap osiągnęliśmy po 15 godzinach.
Nie miałam znieczulenia w kręgosłup (bo było już za późno i też  nie bardzo chciałam). Nie było oksytocyny i dzięki temu skurcze były do zniesienia.
Poród postępował naturalnie, jak zaczęło mnie "popierać" to poparłam ;P
Marysia urodziła się o 8.39.
Poród jak Pendolino. Być może to "zasługa" moich przypadłości, ale kilka wieloródek mówiło mi, że drugi poród jest jak nagroda za trudy pierwszego. Dla mnie też nagroda za trud tej ciąży. I uzdrowienie. Po bardzo złych wspomnieniach związanych ze stratą Michała.
Poród rzeczywiście może być dobrym doświadczeniem. Oczywiście, że skurcze bolą, że w kulminacyjnym momencie jest ból przy którym można sobie pokrzyczeć, ale jak się ma tak ludzką położną, to nikogo to nie dziwi, nikt rodzącej nie ucisza. Jest skupienie. Udało mi się współpracować z panią Bogumiłą i Marysia urodziła się w sposób całkowicie fizjologiczny, bez zbędnych zabiegów. Muszę przyznać, że do 10 grudnia nie bardzo wierzyłam, że tak można.

Dziś nasza najmłodsza latorośl ma już 11 dni. Śpi, je, brudzi pieluszki. I uśmiecha się czasem pokazując swoje śliczne dołeczki w policzkach. Jest bardzo spokojnym dzieckiem, daje trochę pospać.

Kończę. Trzeba bączkami się zająć, tym większym też.
Jeszcze się odezwiemy.
Czas poczynić jakieś przygotowania do świąt. Narazie udało mi się wyspowiadać.
Pozdrawiamy.

piątek, 4 grudnia 2015

Wszystko we właściwym czasie.

   W zasadzie, po takim tytule nie powinnam pisać już nic więcej, ale nie byłabym sobą, gdybym nie dorzuciła kilku dygresji.

   Na fb wrzucam co jakiś czas informację, że jeszcze jesteśmy połączone z Marysią pępowiną. Może dzięki temu co dwa dni pisze do mnie z zapytaniem o poród tylko moja siostra, która fb nie ma. Wiem, że nie wszystkich interesuje moja ciąża i nie jestem pępkiem świata, ale jest kilka osób, które są ciekawe, czy to już, więc ich  informuję.  Sytuacja na froncie jest taka.
Ponad tydzień temu, 24 listopada zdjęto mi na Izbie Przyjęć w Szpitalu na Madalińskiego osławiony szew. Nie było to rozkosznie przyjemne, ale na szczęście trwało krótko. Wtedy po raz pierwszy w tej ciąży przypomniało mi się, że wszelkie bóle związane z tą częścią kobiecej fizjonomii są bardzo nieprzyjemne. I że skoro teraz mnie TAK boli, to co będzie podczas porodu???
Myślałam, a właściwie trochę się łudziłam, że jak się tyle męczyłam z tym szwem, z leżeniem, to po zdjęciu go będę miała szybciutko rozwarcie, szybciutki poród i będziemy żyć długo i szczęśliwie. A tu psikus. Wysłali mnie na dwie godzinki, żebym sobie pochodziła po szpitalu/okolicy i po tym zbadali. I nic. Szyjka całkiem elegancka. Więc powrót do domu.
   Przedwczoraj były urodziny Basi. Główne uroczystości z udziałem licznych przedstawicieli rodziny planujemy zrobić po narodzinach Mary, żeby przy okazji rodzinka mogła ją zobaczyć i się zachwycić. A w środę zrobiliśmy mały torcik i zaprosiliśmy dziadków Supłów, żeby Basia mogła już troszkę poświętować. Tuż przed ich przyjazdem zaczął mnie boleć brzuch, potem ból przeniósł się w okolice krzyżowe kręgosłupa i zakotwiczył w plecach. Miałam uczucie, że ktoś wbił mi siekierę w nerkę (nikt mi tego dotychczas nie zrobił, ale tak sobie to wyobrażam). Łyknęłam no-spę, bo: 1. Mogłabym kogoś pogryźć z bólu (G twierdził, że "i tak muszę w końcu urodzić", ale spojrzałam na niego TYM spojrzeniem i mi przyniósł). 2. Nie chciałam dziecku psuć urodzin. 3. Postanowiłam, że zjem kawałek tortu choćbym już miała bóle parte. Tu dygresja, że dzień wcześniej zrobiłam badania i wyszło mi, że nie mam już glukozy tam, gdzie nie trzeba, więc poluzowałam sobie w tym dniu  odrobinę rygor cukrowy.
Kiedy poczułam te bóle, to po raz drugi przyszło mi do głowy, że "letko nie będzie". I tak jak wcześniej mówiłam, że już chciałabym urodzić, tak pomyślałam "Może jeszcze nie dzisiaj?"
Po torciku i herbatce pojechaliśmy do szpitala. Ktg w porządku, zero skurczy. Od siedzenia tam od razu poczułam się lepiej i całkiem uzdrowiona wróciłam do domu. Ta siekiera w plecach to podobno jakaś kolka i lekarz powiedział, że jakby znowu mnie przycisnęło, to żebym sobie no-spę wzięła. Bardzo miły lekarz, nie krzyczał na mnie, że jestem wariatką, tylko pokiwał głową ze zrozumieniem.

   Czekamy zatem. Termin mam na 8 grudnia, więc już na najbliższy wtorek. W pn mam ktg, później dają mi tydzień i jak nie urodzę to zapraszają na wywołanie. To byłby dopiero numer. Drżeć przez całą ciążę w obawie przed poronieniem i porodem przedwczesnym i rodzić z wywołaniem, albo co gorsza przez cesarkę.
   Dobre jest to, że mam teraz czas w którym nie muszę się oszczędzać, więc robię wszystko, co chcę i mogę (i na co pozwala mi chrupiąco-bolący kręgosłup oraz osławione napompowane stopy). Po porodzie znów będę ograniczona bolącym ciałem. I trzeba będzie zająć się kruszynką.

   Proza życia nas nie omija. Przeziębiłyśmy się obie z Basią. Nie wiem kto kogo zaraził. Barbarusek dodatkowo załapał jakieś bakteryjne zapalenie spojówek. Oczy ma jak... hmmm... Brak mi porównań. Nie pozwala ich przemywać, a zapuszczenie przepisanych przez pediatrę kropel okupione jest płaczem , naszymi błaganiami a nawet przekupstwem. Dziś nie jest słodyczowy dzień, a ona w ramach "leczenia" zjadła więcej cukru niż przez cały zeszły weekend. Oczy się naprawią, a zęby popsują. (Oczywiście mamy świadomość, że przekupstwo jest formą przemocy psychicznej, ale mam to w nosie. Dobry szantaż, nie jest zły - mawiała moja nauczycielka).

   Ogarnęliśmy już świąteczne prezenty. W rodzinie mamy umowę, że kupujemy tylko dla dzieci, inaczej wszyscy byśmy zbankrutowali albo wydrapali sobie dziury w głowie zastanawiając się co dla kogo. Muszę się przyznać, że nie lubię kupowania świątecznych prezentów. Nie dlatego, że nie lubię ich dawać, tylko czuję się zewnętrznie przymuszona do ich kupowania. Nie lubię być przymuszana do czegokolwiek. K'woli wyjaśnienia. Nie czuję się przymuszana przez rodzinę, ale przez resztę świata. Że trzeba, że nie wypada... Że kup!

   Kilka dni temu odwiedziła nas Kasia P., o której wspominałam już w poście o Boliwii. Bo tamże jest ona świecką misjonarką. Przyjechała teraz do Polski na urlop i robi rundkę po znajomych. Nie widziałyśmy się dwa lata, więc było o czym porozmawiać. Jej opowieści o życiu i pracy tam są przeciekawe i marzy mi się, żeby zaproszono ją do jakiegoś radia i żeby większe audytorium mogło to usłyszeć. Słuchając jej poczyniłam liczne refleksje życiowe, a jedną z nich, dosyć oczywistą, było to, że coś, co w moich oczach uchodzi za mega problem, w tamtych warunkach jest normalnością. Np. boję się wszelkiej maści pasożytów żerujących na człowieku. Póki co, żaden do naszego domu się jeszcze nie dostał, choć przedszkole jest wdzięcznym miejscem ich bytowania. A tam rok szkolny w internacie dla dziewczynek, w którym Kasia pracuje, zaczyna się od mycia wszystkim głów szamponem odwszawiającym. I w trakcie roku szkolnego powtórki. O innych żywiątkach nie będę już opowiadać, wystarczy, że mi się przyśniły.
Pobudka o 4.20, bo dzieci wstają o 5.00. Jedzą śniadanie, które same muszą zrobić i (codziennie!!!) sprzątają, bo w porze deszczowej jest wszędzie błoto, a w suchej do każdego pomieszczenia wciska się tona kurzu. Okna nieszczelne albo wcale ich nie ma - są siatki.
Dzieciaki mają takie historie i takie problemy, że niejeden film można o tym nakręcić. Ogromna większość lokalnej społeczności żyje z koki. Proszę nie mylić z kokainą, do wyprodukowania której liście koki są potrzebne w ogromnej ilości plus dodatkowe procesy chemiczne. Podobno jeden gram kokainy tam na miejscu kosztuje około dolara, dwóch. U nas - pewnie koło 1500zł. Nie wiem, nigdy nie kupowałam :)  Ze zbioru koki żyją biedacy. Zbierają liście tej niewymagającej żadnych zabiegów rośliny cztery razy do roku. Trochę jak my jagody w sezonie. Z przemytu żyją grube ryby, które jeżdżą super autami i sypią dolarem. Jak jesteś kimś, to możesz zamordować żonę i policja zatrzyma się tylko po to, żeby dostać łapówkę i za chwilę cię wypuści.
Problemu narkomanii nie ma. Młodzież przygotowująca prezentacje w szkole mówiła o tym , ze narkotyki są złe, ponieważ zanieczyszczają środowisko naturalne. Jak? Przy ich produkcji wypuszcza się do rzek ścieki i one trują ryby. Więc narkotyki są złe. Jest ogromne lobby LGTB mocno działające i wykorzystujące naiwnych. Mńóstwo sekt wszelkiego rodzaju. Jest ogromna patologia wykorzystywania seksualnego dziewczynek. Jeśli to się nie wyda, to rodziny funkcjonują tak wiele lat. Jeśli ktoś zostanie złapany na gorącym uczynku, zboczeniec podlega linczowi. Przywiązują go do specjalnego drzewa, na którym żyją mrówki. Tylko one. Zżerają na żywca w kilka godzin. Policja nic nie widzi i nic nie słyszy. Jeśli wiesz o tym, że jakiś tatuś albo wujek gwałci i molestuje dziewczynkę, to żeby go zatrzymano - musisz doprowadzić typa przed coś w rodzaju pomocy społecznej  i on tam musi sam się przyznać. Ale prawo oczywiście zabrania molestowania...
Bieda z nędzą, często z lenistwa. Bo zasobów naturalnych nie brak.  Opowieści Cejrowskiego o latynoskiej naturze potwierdzają się w 100%.  Dużo można jeszcze opowiedzieć, mam nadzieję, że nic nie przekręciłam. Zainteresowanych odsyłam do Kasi. Będzie do połowy stycznia.
Polecam też stronę misji w Bulo Bulo http://www.bulobulo.ovh.org/


Ciekawe ile jeszcze wyskrobię postów przed porodem?


poniedziałek, 23 listopada 2015

Dziękuję

Kiedy pisałam ostatniego posta, myślałam, że już pewnie nie zdążę nic naskrobać przed porodem,ale jak widać - oto jestem, nadal w duecie.
W zasadzie, to po głowie jedna myśl mi chodzi. Otóż niedawno natknęłam się na wywiad z księdzem Kaczkowskim, znanym z tego, że ma poważny nowotwór, a pomimo to - żyje "na pełnej petardzie". Sam o sobie mówi, że jest onkocelebrytą, bo gdyby nie zachorował na raka, to pewnie nikt by o nim nie usłyszał ani się nie zainteresował. I pomyślałam sobie, że może trochę jest tak i ze mną. Zaczęłam pisać tego bloga z powodu ciąży. Chciałam zapełnić sobie te długaśne godziny leżenia i podzielić się moją (nadal lichą) wiedzą o patologiach ciąży i doświadczeniach z nią związanych. Chciałam przestrzec dziewczyny, które będą czytały tego bloga przed moimi błędami. Chciałam się też zwyczajnie podzielić cząstką mojego codziennego życia. Radością życia rodzinnego. Brzmi to może trochę banalnie, ale naprawdę zwyczajne życie szarych zjadaczy chleba z pasztetem może być (i jest) szczęśliwe. Wracając do tego bycia celebrytą bazującym na trudnych doświadczeniach, to przepraszam, jeśli przebrałam miarę użalania się nad sobą. Nie dość, że mąż mój biedny musiał słuchać moich jęków, to i czytelnikom bloga może trochę przynudzałam. Jednakowoż po tym, jak pierwszy raz w tej ciąży trafiłam do szpitala i poprosiłam przyjaciół i kogo się da o modlitwę za nasze dziecko, naprawdę wiele osób okazało nam wsparcie. Przez te miesiące dzwoniliście, przyjeżdżaliście, każdy pomagał jak mógł. Dla Was pisałam tego bloga, na znak, że żyjemy, że jest dobrze.

Bardzo Wam wszystkim za to dziękuję. Za modlitwę, o której wiem  i tę o której nie mam pojęcia. Że Wam się chciało, że pamiętaliście, chociaż każdy ma swoje problemy.

Mojemu mężowi... za mało słów...

W pierwszej kolejności powinnam podziękować Tobie Boże, za każdy dzień życia Marysi. Za każde uderzenie jej serca. Za Twoją bezgraniczną miłość. Za darmo. W mojej beznadziei. W pustce.
Dobrze jest być kochaną. Wszystko ma sens.


czwartek, 19 listopada 2015

Być może post to ostatni...

   Wiedziałam, że jak dam taki tytuł, to się nie oprzesz drogi Czytelniku i zerkniesz, co ta Aga znów tam wypisuje. Ale coś muszę wyskrobać, bo blog leży odłogiem i  zarasta mi chwastami. Tytuł przyszedł mi do głowy po tym, jak przed chwilą Marysia tak się rozciągnęła w moim brzuch i tak mi nacisnęła główką w bramy mego żywota, że aż podskoczyłam. Jestem pewna, że gdyby tam nie było zawiązane, to już co najmniej kilka dni temu odeszłyby mi wody i urodziłabym. A tak - siedzę sobie na fotelu, z nogami na krzesełku (dzięki temu mają normalny rozmiar i mieszczą się w skarpetkach), czytam o tym i owym i podjadam troszkę. Z tym podjadaniem to nieciekawa sprawa, bo ciągle mi wychodzi, że moje nerki przepuszczają gdzieś glukozę, chociaż poziom we krwi jest w normie. Wydzwaniam albo wypisuję sms-y do lekarza o różnych dziwnych porach, on mnie uspokaja, że nie muszę jeszcze jechać do szpitala, tylko żebym dietę zachowała. Budzę się rano i czekam, aż Mary się poruszy. Poruszyła się, to znaczy, że żyje.
   Wielokrotne pobyty na patologii i lektury nierozważne  wypaczyły mi mózg. I ja Wam pewnie też trochę wypaczam tymi swoimi lękami i jękami. Żeby nie wymyślać głupot i co chwilę nie zastanawiać się, czy z dzieckiem wszystko w porządku stosuję metodę ZAJMIJ SIĘ CZYM INNYM. Obejrzałam ostatnio "Trędowatą", dzisiaj może rzucę na ruszt "Nad Niemnem". "Znachor" też jest super, ale oglądałam go co najmniej dwa razy z Grześkiem, a i wcześniej sama. Wymyślam sobie różne prace domowe. Ostatnio rzuciło mnie na naukę robienia ciasta drożdżowego. Najpierw zrobiłam paszteciki drożdżowe (bo zostało mięso z rosołu), a później rogaliki bez cukru. Ale z białą mąką, więc nic dziwnego, że mi ta glukoza wariuje. I ja razem z nią.

   O czym to ja jeszcze chciałam. A tak. Dzisiaj dowiedziałam się, że zlikwidowano urząd Pełnomocnika Rządu ds. Równego Traktowania. Tak się cieszę. Naprawdę. Kojarzy mi się on tylko z jakimiś babami walczącymi o wtłoczenie wszystkim do głów gender. Tę decyzję nowego rządu odnotuję w swej pamięci i zachowam z ciepłymi uczuciami w serduszku ;)

   Po raz kolejny przekonałam się dzisiaj , że oczywistość nie taka oczywista. Nie wdając się w szczegóły, strasznie się dziś zdenerwowałam na mojego złotego męża. Bo on zrozumiał zupełnie inaczej to, co do niego powiedziałam. I pomyślałam, ale nie pamiętam czy powiedziałam głośno ;) I on się, rozumie drogi Czytelnik, NIE DOMYŚLIŁ !!!  Każda żona mogłaby wiele powiedzieć na temat niedomyślania się męża, które czasem jest wręcz interpretacją odwrotną do zamierzonego komunikatu. Arrrrrrrrrrrr! Rok pracy na infolinii nauczył mnie, że bardzo ważnym elementem rozmowy jest jej podsumowanie. Ustalenie faktów. Wspólne. Że ja powtarzam swoimi słowami jak zrozumiałam Twoją wypowiedź, a Ty jak zrozumiałeś moją. W tym momencie pojawiają się różne dziwności, ale przynajmniej wiemy, że nie do końca się zrozumieliśmy. Najgorsze są sytuacje, gdy nawet do głowy mi nie przyjdzie, że ktoś opacznie zrozumiał to, co powiedziałam. Ja się później wściekam, że ten ktoś nie dotrzymał słowa, a on to słowo inaczej usłyszał. I tak dalej...
   Dobrym przykładem na szumy w kanale komunikacyjnym jest różne rozumienie pewnych pojęć. Od czasu do czasu urządzamy sobie z ukochanym takie małe słowne potyczki z powodu różnego rozumienia tego samego słowa. Przykład. Jestem dzieckiem wychowanym na wsi. Takiej prawdziwej wsi, z podwórkiem, krowami i zbieraniem ziemniaków, a nie takim przeflancowanym z miasta na wieś. Lato było czasem całodniowych zabaw na zewnątrz, w piaskownicy, kąpieli w Prutce, wchodzenia na drzewa, darcia na nich ubrań, budowania szałasów i innych temu podobnych. Wieczorem byliśmy okropnie brudni. Cała czwórka. I mama wołała nas wtedy do domu i naganiała do mycia. I w jej ustach: "Myć się brudasy" to było takie "brudaski, łobuziaki".  Widzisz takie umazane dziecko, z liściem we włosach, podrapane. Jest brudne - więc jest brudasem. Nic poniżającego (przynajmniej w moim odczuciu).
Drugie znaczenie "brudasa" jest takie, jakie słyszał mój mąż za młodu, obracając się w punkowym i metalowym towarzystwie. Tak o ludziach "z klimatu" mówili dresiarze. To było pejoratywne określenie.
Trzecie znaczenie "brudasa" poznałam już jako młoda dziewczyna. Otóż dorośli mówią tak o innych dorosłych, których postrzegają jako niedbających o porządek , o czystość w domu, o własny wygląd, niechlujnych itd. Szczególnie obraźliwie brzmi to w ustach jednej kobiety mówiącej o drugiej. Że Iksińska to nie dba o dom,  że chodzi w podartej bluzce i podaje ci zupę na brudnym stole.  To jest bardzo pejoratywne określenie.
Można więc komuś ubrudzonemu całodniową pracą strzelić między oczy takim "brudasem" w znaczeniu - brudny jesteś w tej chwili, a on to odbierze "brudny jesteś ciągle i śmierdzisz" i obraza gwarantowana.
O różnych sposobach wyrażania komunikatów w różnych domach nie ma co zaczynać tematu, bo do północy byśmy nie skończyli. U jednych rozmowa szybko przechodzi w pokrzykiwanie na siebie, ale nikt tego nie traktuje jako kłótni, ale burzliwą dyskusję, po której nikt na nikogo się nie obraża. W innych domach powiedzenie czegoś z gniewem kończy się cichymi dniami. Każdy zna kod językowy swojego domu i wie jak się nim posługiwać. NIEpoROZUMIENIA zaczynają się , gdy wchodzimy w inne środowisko, mówiące innym kodem językowym.
A jednak warto wychodzić poza te swoje bezpieczne rejony. Dzięki temu przestajemy widzieć świat jednowymiarowo.  Egocentrycznie. Przestaje obowiązywać zasada " Tak jest dobrze, bo JA tak robię i u mnie w domu się tak zawsze robiło".
Wystarczy tych komunikacyjnych wywodów. Słuchałam kiedyś konferencji Pulikowskiego o komunikacji w małżeństwie. Wie człowiek, co mówi.  Lektura obowiązkowa, zwłaszcza dla narzeczonych i małżeństw. Lubię tego pana, bo on nie boi się mówić wprost, że tzw. "dopasowanie się w łóżku" to nie jest problem małżeństw, które potrafią ze sobą rozmawiać. Ale to, że już przed ślubem "wypróbujemy się" w łóżku nie daje żadnej gwarancji szczęśliwego małżeństwa, a zazwyczaj odwraca uwagę od spraw zasadniczych. Zakochanie mija. Zawsze. Często przechodzi w zakochanie w nie-małżonku. A miłość nie mija. To co to jest ta miłość? :) Kościół Katolicki ma dużo do powiedzenia na ten temat. Jak kto ciekawy - niech szuka, a znajdzie. A światowe mądrości to wiadomo... 30% rozwodów.

Koniec na dzisiaj. Post ostatni (zapewne) przed porodem.
Rozważam ostatnio, czy nie zwinąć tego bloga, bo funkcję zajmującą moją uwagę wypełnił. Trafiłam na tyle ciekawych, merytorycznych i niebiańsko estetycznych blogów, że ten mój przy nich to taki... brudas ;D Trochę Was kokietuję, a trochę robię rachunek sumienia, czy warto robić coś tak na pół gwizdka, zamiast porządnie. Zobaczymy.


wtorek, 10 listopada 2015

Jeszcze dwa tygodnie

   Jeszcze dwa tygodnie i spakuję definitywnie torby do szpitala. Wsiądziemy do samochodu i pojedziemy na Madalińskiego. Zdejmą mi szew i w zależności od tego, co się (nie)zadzieje zostawią na rodzenie albo wyślą do domu. Jak zacznę rodzić, to pierwszą rzeczą, jaką zrobię będzie... wysłanie Grześka do cukierni po ciastko z kremem. Jak mnie wyślą do domu, to sama pójdę i kupię sobie dwa ciastka z kremem ;)
Odczuwam głód cukrowy. Słodycze śnią mi się po nocach. Serio. Niby ta moja dieta to żadna dieta, bo oprócz cukru - nie muszę niczego więcej odstawiać. Ale wiadomo, że jak człowiek ma zabronione, to od razu ochota wzrasta. Powtórzyłam dziś badania cukru. Zobaczymy, co wyjdzie, bo tydzień temu test obciążenia glukozą dał wynik w normie, ale tak na granicy.

   Znalazłam sobie nowe zajęcie, a właściwie nową rozrywkę. Oglądam serial dokumentalny "Porody". Na ipla - za darmo. I płaczę, gdy te kobiety rodzą w końcu te dzieci i kładą im je na piersi. Myślę o moich dzieciach, tych urodzonych i Mary, która niebawem też będzie się przeciskać na ten padół łez. Mam nadzieję, że urodzę siłami natury, nie chcę cesarki. To wcale nieprawda, że mniej się cierpi. Jak słucham siostry, bratowej i kilku innych dziewczyn, to bólu jest też dużo i trudniej dojść do siebie. Szacun dla Was dziewczyny, które przez to przeszłyście.

   Dzisiaj Basia pojechała na swoją pierwszą przedszkolną wycieczkę do Kampinosu. W tej chwili wracają już z Grześkiem do domu. Jaka ona już duża... Chlip chlip. A dopiero co się urodziła. Od kiedy jestem na chodzie, znów robimy więcej rzeczy razem i widzę, że wracamy do hmm... jak to nazwać? Pierwotnej bliskości. W czasie wielkiego leżenia starałam się z nią rozmawiać, śpiewać, czytać, oglądać filmy i co się dało, ale to była trochę taka sytuacja, że ona nie całkiem mogła na mnie liczyć. Grzesiek jest jej ukochanym tatusiem i to wszystkofunkcyjnym (że się tak wyrażę), więc jeśli cokolwiek się działo, to było "Chcę do tatusia na ręce", bo ja nie mogłam przybiec na pomoc. Teraz mogę. Może nie przybiec, tylko się dotoczyć, ale przybywam i przytulam i wszyscy są szczęśliwi.
Przed ciążą bałam się tego rozdzielenia z Basią, ale jakoś przeszło. Plusem sytuacji jest mój większy dystans do pewnych wrażliwych kwestii. I zgoda na to, że nie jestem w jej życiu Alfą i Omegą. Od początku starałam się nie wchodzić w przestrzeń między nią i Grześkiem,  w końcu "mama to nie jest to samo co tato". Ale ten czas był pierwszym momentem, gdy musiałam uznać, że nie zapanuję całkowicie nad jej życiem, wychowaniem, nie uchronię jej przed tym, przed czym chciałam ją chronić. I to nie jest koniec świata.

    W niedzielę pojechaliśmy na grób Michała, a później do mojego domu rodzinnego. Po siedmiu miesiącach. Dobrze zobaczyć moje podwórko, kompostownik, który założyliśmy mieszkając tam przez rok, jabłonkę z najsmaczniejszymi jabłkami. W moich snach ja tam zawsze mieszkam. Nie przypominam sobie, aby w ciągu 30 lat mojego życia śniło mi się kiedykolwiek, że mieszkam gdzie indziej. Wszystkie moje sny mają zakotwiczenie w Cieńszy, na łąkach i w laskach, gdzie budowaliśmy szałasy, graliśmy w podchody. Łapaliśmy rybki w Prutce (taki większy rów melioracyjny). Cieszę się, że wychowałam się na wsi.

FILMY
Gorąco polecam  obejrzane ostatnio dwa filmy.
"Pan od muzyki", francuski, chyba z 2010 roku. Na youtube znaleziony, polecony przez Deon. Mądry, zdrowy dla głowy ;)
"Czas zabijania". Bardzo dobry scenariusz, świetni aktorzy, bardzo poruszający serce i sumienie. Trudno nie zadawać sobie po nim pytań o sprawiedliwość, przebaczenie. Naprawdę gorąco polecam. Jest jedna trudna do zniesienia, brutalna scena napaści na córkę głównego bohatera, ale ja odwróciłam głowę, więc nie jestem Wam w stanie powiedzieć jak to zostało ujęte. Ale film piękny.
To może jeszcze trzeci.
Jakiś czas temu oglądaliśmy też "Biały oleander", też z youtuba. Część aktorów zagrała tak sobie, ale ciekawy film. Na pewno książka na podstawie której powstał scenariusz jest lepsza, acz film do przełknięcia. Kwestia relacji matki z córką i odkrywanie, że świat nie jest taki, jak widzą go oczy matki. Ciekawe.

poniedziałek, 2 listopada 2015

O straszeniu

   Tytuł jaki jest każdy widzi, a służyć ma on głównie podmiotowi czynności twórczych,  żeby pamiętał o najważniejszej myśli, która przyszła mu do głowy.  Zacznę od mniej ważnych.

 ***
FILMY
Muszę zacząć tagować wpisy , w których polecam lub odradzam filmy. Miałam zamiar zrobić jakąś podstronę z tym związaną, ale zwyczajnie nie chce mi się i  - jakkolwiek trudno w to uwierzyć - nie mam czasu. Tak, nie mam, bo nie siedzę całe dnie przed kompem. Krążę delikatnie po domu, a jak już zajrzę do sieci, to pocztę trzeba sprawdzić, na fejsika spojrzeć, poczytać wiadomości, znów na fejsika , bo może coś nowego. Później poczytać ulubionego bloga pełnego kosmitów, o wszelkich patologiach ciąży doczytać i na koniec może znowu na fejsika. A to wszystko w niezbyt długim czasie, bo staram się trzymać zasady, że nie siedzę przed komputerem przy Basi. Żeby zajmować się nią i uczyć ją (i siebie) spędzania czasu inaczej, niż gapiąc się w ekran. Różnie to wychodzi, ale dzielnie walczę.
Dobrze, o filmach miało być.
Ostatnio obejrzeliśmy dwa. Pierwszy to "Siedem dusz" z Willem Smithem. Nienajgorszy. Nawet mogę mu dopisać - POLECAM. Koncept na scenariusz był, przewidywalny odrobinę, gra aktorska taka średnia. I tutaj dwie uwagi. Po pierwsze zaczęliśmy zastanawiać się z Grześkiem, dlaczego amerykańskie filmy wydają nam się przy polskich takie... płytkie? To pewnie niesprawiedliwe, co napisałam, ale naprawdę już wiele razy mieliśmy takie wrażenie. Na pewno nie bez znaczenia jest kontekst kulturowy, może my po prostu "nie czujemy klimatu" Stanów, nie rozumiemy tamtej kultury, problemów społecznych, więc nie wyłapujemy wielu ukrytych znaczeń. Może jest to kwestia innego wyrażania siebie ciałem. Bo jak widzę polskiego aktora, ale z tego starszego pokolenia, to on twarzą potrafi mi wiele powiedzieć, jednym spojrzeniem. A tych zagranicznych to ja jakoś nie czuję. A może po prostu w tym filmie grali słabi aktorzy?  Druga uwaga dotyczy scenariusza i pokazywania w filmie dobra, które człowiek może wyświadczyć. Nie chcę opowiadać za dużo, ale poczyniłam refleksję, że bohater, który robi dużo dobrych rzeczy dla innych kieruje się pewną zasadą: pomogę, ale tylko dobrym. A złym to już nie. A Bóg taki nie jest. Bo " słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi. I On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych". Wiem, człowiek nie jest Bogiem. Ale Jezus mówi: "Bądźcie doskonali, jak doskonały jest wasz Ojciec w niebie". Trudna sprawa.
Po niedosycie pierwszego filmu sięgnęliśmy po kino polskie. I tu popełniłam błąd, bo przeczytałam na filmwebie tylko trzy pierwsze opinie, a dopiero po filmie resztę.
Film "Jestem twój" gorąco ODRADZAM!!! Nie oglądajcie tego. Szkoda czasu. Głupi scenariusz, słabe aktorstwo (oprócz jednej aktorki starszego pokolenia). Oglądając ten film można dojść do wniosku, że świat składa się z samych chorych psychicznie i złych ludzi. Naprawdę. Coś okropnego. Nic normalnego. Wszystkich bohaterów wysłałabym do psychiatry, niektórych na oddział zamknięty, egzorcysta też by się przydał. Stracone dwie godziny. Już lepiej popatrzeć przez okno albo podłubać w nosie.

***

Wiadomości ciążowe.
W tym tygodniu w czwartek, kończymy 35 tygodni. Dobrze jest. W piątek byliśmy na usg. Wszystko w normie, szacowana waga to około 2600g. Niedowaga nam już nie grozi. Szyjka skrócona, co dziś potwierdził na wizycie prof. Chazan. Ogólnie w porządku, niestety wyszła mi glukoza w moczu i muszę jutro zrobić badanie krwi, to z obciążeniem 75g. I będzie wiadomo, czy jest cukrzyca ciążowa, czy nie ma. Nie trzeba się martwić na zapas (mówię to do siebie), ale dietę trzymać w większych ryzach i nie pozwalać sobie na małe przestępstwa w tej dziedzinie.
Za dwa-trzy tygodnie Marysia może być już po tej stronie brzucha. Trudno mi uwierzyć, że to już. Nie czuję się mądra i przygotowana przez wcześniejsze doświadczenia. Trochę się boję.

***
Basia często przychodzi do nas w nocy do łóżka. Bardzo rzadko z płaczem. tak po prostu wstaje, słyszymy tup tup. Ja odwijam kołdrę, ona wskakuje i śpimy razem dalej. Czasami budzi się przed nami. Zazwyczaj mówi wtedy głaszcząc mnie po twarzy (z różnym poziomem delikatności): Mamo, obudź się, wstał nowy dzień. Jakoś w tym tygodniu w ramach pobudki zaczęła śpiewać:
- Życie potwora nie jest słodkie, nie pije mleczka, bo nie jest kotkiem. Wszyscy wołają: łapać potwora. Zostaje mu tylko ciemna nora...

Oryginał: "Potwory" Joszko Broda

***

Przechodzę do tytułowej sprawy. Nie jest najważniejsza, ale przypomina mi się notorycznie, więc muszę ją w końcu załatwić. Napisać - i mieć z głowy.
Złapałam się na cwaniakowaniu. Małym podstępie. Otóż popełniając kolejne posty pilnowałam się, żeby za dużo nie pisać o ciążowych dolegliwościach. Być może dla niektórych to, co i tak napisałam, to już za wiele, ale naprawdę jest to mocno cenzurowane. Pilnowałam się, żeby nie straszyć młodych dziewczyn i pierworódek. Zaoszczędziłam Wam krwawych fizjologicznych opowieści o porodzie, które wieloródki opowiadają sobie na patologiach ciąży albo babskich spotkaniach matek, które już wiedzą , jak to jest rodzić 4-kilogramowego człowieka. Opowiadają z pewną dumą i zadarciem nosa, że "ja to dopiero miałam poród i dałam radę". Mdłości i towarzyszące im przygody, zgagi (mnie to na szczęście omija), opuchlizny, bóle tu i ówdzie i wiele różnych ciążowych dolegliwości może trochę straszyć. Postanowiłam nie straszyć, bo dziewczyny i tak się boją ciąż i wychowywania dzieci. Doszłam jednak do wniosku, że głupie te moje podstępy, bo kto chce, to i tak sobie wyszuka najgorsze historie na forach, gdzie roi się od wariatek lubujących się w opisywaniu cierpienia i wszelkich dziwności oraz odchyleń od normy. I że jak ktoś chce mieć dzieci, to będzie rodził, a jak nie, to milion złotych becikowego i obietnica darmowego fitnessu do końca życia go nie skusi. Bo i tak boi się, że zbrzydnie, że figurę straci. Że to poświęcić trochę czasu trzeba na takiego człowieka małego. Nie czepiam się absolutnie osób, które z odpowiedzialności  odkładają poczęcie dziecka. Moje doświadczenie trzeciej już ciąży jest takie, że te wszystkie dolegliwości, to tak naprawdę  nic. Moje ciążowe leżenie, szwy, skurcze przedwczesne, wenflony to są chwile w skali życia mojego i moich dzieci. Wszystko co wartościowe w życiu wymaga jakichś poświęceń, wyrzeczeń, wyborów. Wybieram, że chcę być w ciąży, więc rezygnuję  z tego, czego w ciąży nie wolno (np. jedzenia sera pleśniowego i sushi). Chcę mieć dzieci i je wychowywać, więc rezygnuję z szalonej kariery. Chcę robić karierę - rezygnuję z dzieci. Wiem, że niektórzy łączą, niektórzy z nich nawet zgrabnie to robią, ale zawsze coś za coś. To jest zasada, którą łyknęłam od Pelanowskiego i uczy mnie ona odpowiedzialności: ZAWSZE, GDY COŚ WYBIERAM, REZYGNUJĘ Z CZEGOŚ INNEGO. Jeśli robię to świadomie, to mogę sobie zaoszczędzić frustracji i rozczarowań. Wybierając tego mężczyznę za męża - rezygnuję z innych i po ślubie nie zastanawiam się, jakby to było z Kowalskim. Idąc do zakonu - rezygnuję z małżeństwa. I na odwrót. Wszystkiego nie da się przewidzieć, ale wiele rzeczy jest nam wiadome już dziś.

niedziela, 1 listopada 2015

Sprawy damsko-męskie (i nie tylko)

Krótko. Mam nadzieję.

Kłótnia małżeńska, ale taka niegroźna, dla rozrywki. Zapada cisza.
- Obraziłaś się na mnie?
- Chciałbyś! Miałbyś chwilę spokoju wreszcie.

***

Baśka poszła do przedszkola w sukience, a wróciła bez.
- Basiu, gdzie jest twoja sukienka.
- Zostawiłam w przedszkolu.
- Dlaczego?
- Bo się spociłam i było mi gorąco. Wiesz mamo, bo człowiek czasem się poci w sukience i wtedy trzeba ją zdjąć.

***
- Basiu, nie podoba mi się twój kaszel.
- Mi też się twój nie podoba.

***

Teraz będzie smrodek dydaktyczny. Dobra rada. Uch, wszyscy ich nie cierpimy, ale muszę to napisać ku przestrodze młodszej młodzieży. I starszej może też. To będzie oczywista oczywistość, ale i tak to napiszę. 

Jeśli ktokolwiek, a zwłaszcza chłopak/dziewczyna, z którą się spotykasz/chodzisz, albo "przyjaciel/przyjaciółka" powie ci tekst : "Taki/taka jestem i nie mam zamiaru się zmieniać. Jak ci nie pasuje, to możemy się rozstać/przestać spotykać", to nie zastanawiaj się pięć minut. Przestań się spotykać. Wykasuj numer. Spal most na rzece. Bądź dla siebie dobra/dobry. Szanuj siebie, swoją godność. Tutaj zakładam, że każdy rozumie o jakie problemy w relacjach chodzi. Nie takie, że ktoś jest niski/wysoki/duży/chudy/lubi inną muzykę niż Ty.  Są rzeczy, które można zmienić i takie, które trzeba zaakceptować, bo są nie do zmienienia. Ja mówię teraz o sytuacjach, kiedy ktoś jest egoistą, robi rzeczy, które Cię ranią, sprawiają Ci przykrość. Ty o tym mówisz, a ktoś ma to w nosie. To znaczy, że wcale nie zależy mu na Tobie, tylko na tym , żeby jemu samemu było dobrze. A Ty - przykro mi to pisać - być może jesteś tylko  narzędziem. Bo akurat jesteś pod ręką. Bo nie ma lepszej opcji. Bo jemu/jej nie chce się zmieniać rzeczy, które są możliwe do zmiany.
Małżeństw ten akapit nie dotyczy, bo to trzeba było zrozumieć przed ślubem, a teraz to już terapia małżeńska. Poradnia rodzinna. Padnięcie na kolana i proszenie o własne nawrócenie.

Mądrzę się. Trudno.  Ale widziałam już wiele cierpienia w małżeństwach, które nie brały na poważnie pewnych kwestii przed ślubem.
Mądrzę się, bo sama popełniłam w życiu kilka razy ten błąd, że chciałam być dla ludzi dobra, lepsza, niż dla samej siebie. Nie rozumiałam, że dobrze jest odejść, żeby ktoś mógł ponieść konsekwencje swoich zachowań.

Pulikowski mówi tak: Nie wiesz czy ktoś Cię szanuje? To zastanów się, czy chciałabyś, aby jakiś chłopak traktował Twoją córkę tak, jak on traktuję Ciebie. Lub jakaś dziewczyna - Twojego syna.

Koniec.

poniedziałek, 26 października 2015

Dziedzictwo narodowe

    Tytuł posta taki, że można by się spodziewać  politycznych komentarzy. Nic z tych rzeczy. Będzie autopromocja.

    Kilka lat temu, może jakieś siedem, gdy byłam jeszcze studentką, w pewien zimowy dzień, wsiadłam do metra razem z Martą, z którą nie tylko się przyjaźniłam, ale też mieszkałam, studiowałam i byłam we wspólnocie. Wiem, patologia, ale studia się kończą, drogi się rozchodzą i tylko znajomość zostaje. Otóż wsiadłyśmy do tego metra, usiadłyśmy i oddałyśmy się iście kobiecym rozmowom. To znaczy... hm... Głupio się przyznać, ale ja sobie pochlipywałam. Takie tam babskie doły. Że... No, nieważne. I Marta, chcąc mnie pocieszyć zdobyła się na mistrzowski ruch i powiedziała coś mniej więcej takiego:
- Wiesz Aga, wiem, że to marna pociecha, ale muszę ci powiedzieć, że masz bardzo ładne łydki. Serio. Szczupłe i w ogóle... takie w sam raz. Ja to mam takie za grube, a Ewka na przykład za chude. A ty masz naprawdę takie łydki, że... to jest nasze dziedzictwo narodowe.

    Kurcze, tego mi było trzeba. W tym całym poczuciu beznadziejności, które wtedy przeżywałam. Zasadniczo to ja nie wierzę w komplementy, które słyszę. Myślę, że ktoś ma jakiś interes, skoro mi takie rzeczy mówi. A nawet jak robi to szczerze, to ja jakoś tak nie wiem jak się zachować. Nie umiem też sama mówić komplementów. Jakaś upośledzona jestem pod tym względem. Nawet jak widzę, że ktoś fajnie wygląda albo zrobił coś takiego, że szczęka opada, to jakoś tak nie wiem co mu powiedzieć. Może nie wykształciła mi się część mózgu odpowiedzialna za te umiejętności?

    Ale ten jeden raz uwierzyłam. I wierzę nadal. Że chociaż jestem kobietą takiej tam sobie urody, ani piękność, ani do straszenia na cmentarzu, to łydki mam jak trzeba :)

    Przypomniało mi się to dzisiaj podczas kręcenia się po domu. Ukucnęłam, żeby włożyć coś do dolnej szuflady i poczułam, że moje nogi są jakieś dziwne. Patrzę, a tam jakieś łydy w rozmiarze XXXL wchłonęły moje śliczne łydeczki. I stopy. I nogi prawie całe. Jak nogi  ludzika Michelin.
Wiem, że puchnięcie nóg w ciąży to normalna sprawa, ale przez trzy lata jakoś o tym zapomniałam. Nie jest to  bolesna uciążliwość, to nawet trochę zabawne. Patrzysz, a tu kostek nie widać.
Pamiętam, że w ostatnich tygodniach pierwszej ciąży też tak miałam, a po urodzeniu Basi, za jakieś dwa dni, opuchlizna zeszła całkowicie. I byłam wtedy autentycznie zadziwiona, że mam takie szczupłe nogi. Czyli musiałam już zapomnieć jak to jest.

    Ciąża to niezwykły stan. Można dla niej poświęcić  nawet dziedzictwo narodowe.


sobota, 24 października 2015

Króciutko

    Jako że mamy już 34 tydzień, pozwalam sobie, a właściwie Grzesiek mi pozwala, na większe ruchy. Po domu - i troszkę poza dom. Tak delikatnie, bez szaleństw, ale jednak. Wczoraj był piątek, a więc dzień handlowy. Bazarek :D Odwieźliśmy Basię do przedszkola i pojechaliśmy na nasz marecki targ. Ależ przyjemnie było po nim pochodzić kwadransik. Kupić jabłka. Porozmawiać z handlarzem warzyw, który jak się okazuje, handluje też oponami samochodowymi. Ach ten klimat ;)
Po powrocie przeleżałam resztę dnia, bo chociaż nic (skurczowego) się nie działo, to trzeba było odpokutować ten szalony wypad.
   
    Jutro wybory. Idę, tzn. jadę. Sprawdziłam listy wyborcze w naszym okręgu i wiem, na kogo zagłosuję. Nie oczekuję cudów, nie liczę, że ludzie okażą się aniołami. Ale mam nadzieję na jakiekolwiek zmiany, niekoniecznie na gorsze.

    Za miesiąc powinnam zgłosić się do szpitala na zdjęcie szwu. I zapewne  - poród. Mam nadzieję, że szczęśliwie dojedziemy z Mary do tego terminu. Jest już dosyć bezpiecznie, ale przydałoby się tych kilka tygodni jeszcze. I obym nie zwariowała, bo już mi lekko - przepraszam za słownictwo - odbija. Wczoraj swędział mnie palec. Normalnie człowiek myśli, że pewnie alergia. A ja się zastanawiam, czy to nie cholestaza ciążowa. Albo zaraza jakaś. Wspomniane już kiedyś na blogu hormony zaczynają szaloną pracę. A co to po porodzie się będzie działo... Lepiej nie wchodzić w strefę rażenia.

niedziela, 18 października 2015

Sikorki

Wspominałam już, że ostatnio zamontowaliśmy karmik na balkonie. Paszą są dwa kawałki słoniny i płatki owsiane. Przez pierwsze dni ptaszki nas ignorowały, ale po powrocie ze szpitala zobaczyłam, że sikorki intensywnie pracują w naszej małej jadłodajni. Czasem przylatują nawet po trzy, cztery jednocześnie i robią sobie podfruwanki, przeganiając się nawzajem.

Wiem, że te zdjęcia  słabe, ale taki to już ten mój tablet, a z komórki jeszcze gorsze. Postaram się popracować nad tą stroną bloga.
Sikorki tak się ośmieliły, że co jakiś czas próbują wlecieć do mieszkania i forsują szybę. Stuk! Znów jakaś się odbiła od szyby. My się z Grześkiem cieszymy z tych sikorek bardziej niż Basia. Takie z nas duże dzieci.

Basia wertując dziś jakąś książkę znalazła obrazek.
- Mamo, a co to jest?
- Obrazek Jezusa Miłosiernego.
- A dlaczego Jezus nie ma butów?
- Hm, nie wiem, dobra pytanie. Może jest Mu ciepło w nogi i nie potrzebuje butów.
- A co to jest?
- To są promienie wychodzące z serca Pana Jezusa.
- One świecą na nogi i dlatego Jezus nie ma butów, bo jest Mu ciepło.
- Tak, to bardzo możliwe...

Wczoraj Grzesiek razem z Basią wycinali coś przy stole.
- Basiu, mogę pożyczyć na chwilę nożyczki?
- A może weźmiesz sobie drugie?
Asertywne dziecko.

sobota, 17 października 2015

Jak kocha, to wróci.

   Personel medyczny Szpitala Bródnowskiego na pewno jest przekonany o mojej miłości, bo wracam notorycznie. W nocy z poniedziałku na wtorek pojawiły mi się skurcze, które zaczynały boleć. Więc pojechałam do mojego ulubionego przybytku zdrowia. Dostałam kroplówkę z lekami tokolitycznymi. Skurcze znikają, ale człowiek czuje się, jakby miał stan przedzawałowy. Serce biło mi jak oszalałe i  - ja przynajmniej - miałam uczucie nieznanego dotąd ucisku w klatce, ale to podobno zgaga (?). Przeleżałam od  trzeciej do ósmej rano na sali przedporodowej (mam tam już swoje łóżko). Spać nie mogłam, więc obserwowałam przez otwarte drzwi życie porodówki. A to ktoś pokrzyczał i urodził. A to rano przyszła pani na cesarkę. Przy zmianie położnych usłyszałam:
- Kowalska przyszła na cesarkę?
- Tak.
- A Supeł urodziła?
-Nie, nie urodziła.
Urodziła? Same sobie ródźcie w 32 tygodniu ! Ja tam przyszłam, żeby jeszcze  NIE rodzić. Phi!

   O ósmej na patologię ciąży. A tam wiadomo - same patologie. Podczas tego turnusu szpitalnego przeważały kobiety z problemami szyjkowymi (naliczyłam z pięć). Trzy na wywołanie po terminie, jedna z holestazą. Uwielbiam te kobiece "patologiczne" rozmowy przy stole (jest stołówka dla tych, co mogą chodzić). Który tydzień? Ile masz centymetrów szyjki? A robi ci się lejek? Jak twój posiew? Założą ci pessar? Dostałaś sterydy? A Iksińska urodziła, bo rano poszła na oksytocynę? I tak dalej...
Ze zgrozą stwierdziłam, że ja na tym oddziale zaczynam się czuć jak u siebie.
Na szczęście od piątku jestem już w domu. Jeszcze 4-5 tygodni i już będzie wszytko dobrze. Teraz Marysia waży około 1800 g.

Z okazji mojej kolejnej wizyty w szpitalu wyzbyłam się resztek wstydu (a może oporów przed proszeniem o pomoc) i w ten sposób ubrania i reszta noworodkowego wyposażenia są już u nas w domu. Tylko pieluchy kupić i poprać to wszystko, żeby było świeże.

Dziś przeprowadziliśmy już pierwsze przemeblowania domowe. Po raz kolejny głowiliśmy się, jak poustawiać te nasze graty, żeby było wygodnie i jakoś to wyglądało. Bo wszytko "z innej parafii". To białe, to okleina, tamto szare, ale tam się nie zmieści. A każda rzecz ze swoją historią, potrzebna.
Grzesiek najchętniej wszędzie wieszałby półki, na których mógłby rozkładać tę swoją graciarnię, którą ja tępię jak mogę. Upycham po szufladach, po pudłach. Dociskam nogą w szafie. A on mi trach! Znów nakładł jakichś kabli na książki i mówi, że to potrzebne i musi być pod ręką. A ja myślę: poczekaj, tylko z domu wyjdziesz, to ja z tym zrobię porządek! Ja wiem, że jak coś nie jest położone na wierzchu, na wysokości oczu, to ktoś (płci męskiej) raczej tego nie znajdzie i będzie twierdził, że to specjalnie ukryte. Wiele kobiet mi to mówiło. To nie jest moje jednostkowe doświadczenie. Ale ja też mam swoją wytrzymałość na grajdołek. I to jest taka nasza domowa rozrywka.

Muszę jednak oddać sprawiedliwość mojemu mężowi. Jak porozmawiałam z dziewczynami na patologii, posłuchałam o ich mężach, to stwierdzam, że mój jest najlepszym jakiego Bóg mógł mi dać. I w ogóle najlepsiejszy. Obiektywnie. Tak, możecie mi zazdrościć ;P

sobota, 10 października 2015

Rok

   Rok temu przeprowadziliśmy się do Marek. Nie trudno zapamiętać tę datę, bo 10 października to urodziny mojej mamy. Był ciepły, słoneczny dzień. Rano pojechaliśmy na mszę, która była w intencji naszej rodziny. Później na cmentarz. Minęły zaledwie trzy tygodnie od śmierci Michała.
Po powrocie pakowanie reszty dobytku. Część rzeczy została przewieziona, gdy Grzesiek z moim tatą jeździli do Marek remontować mieszkanie. Postanowili, że zostaną tam na dwa dni, więc wzięli materac (ten wielki, od naszego łóżka). Przed Wyszkowem spadł im z dachu i prawie trafił rowerzystkę. Na szczęście PRAWIE.
Gdy już zapakowaliśmy samochód i przyczepkę okazało się oczywiście, że i tak część rzeczy musi jeszcze pomieszkać u rodziców w garażu.  Mama z kobiecą przezornością wcisnęła nam kartony z jedzeniem, żebyśmy "od razu nie musieli lecieć do sklepu".
I przyjechaliśmy. Glazurnik kładł jeszcze płytki na schodach, ale jakoś żeśmy się dostali do naszego lokum. Wnieśliśmy majdan i rozpoczął się nowy etap naszego życia: Marki.

   Jest tych etapów mieszkaniowo-życiowych już kilka w naszym małżeństwie. Najpierw rok na Żywnego. Mieszkanie stare i z małymi mieszkańcami (brrr!), ale byliśmy sami. Później półtora roku na Sadybie z rodzicami Grześka. Tam urodziła się Basia i tam spędziła pierwszy rok swego żywota.
Później dziewięć miesięcy w Cieńszy, na wsi, u moich rodziców.  Razem z babcią Zosią, mamą, tatą, Emilką (moja siostra) i Jackiem, Dorotką (ich córka urodzona miesiąc po naszym przybyciu), z Grześkiem (brat) i jego żoną Moniką, w marcu urodził się ich syn Marcin. I jeszcze mój najmłodszy brat Piotrek. Dziesięć dorosłych osób i troje dzieci. Zawsze gdy to opowiadam ludzie patrzą na mnie z niedowierzaniem. Dom jest naprawdę duży i jakoś każdy się pomieścił. Jak to w komunie, bywało wesoło, bywały i kłótnie (ja jestem mąciwoda i zaczepiałam co niektórych). Grzesiek dojeżdżający na rowerze do Pułtuska (przez las) i autobusem do Warszawy. Czasem trzy godziny w jedną stronę. Znacie drugiego takiego? Mój mąż to prawdziwy twardziel. Zakładał słuchawki, puszczał Luxtorpedę i gnał najpierw przez wieś, odganiając się od psów (te najmniejsze są najwredniejsze, jeden rozpruł mu skarpetę), później lasem. Kiedyś zając kicał mu przed rowerem, innym razem drogę przecięły  mu sarny. Pełna egzotyka. Zaczął te podróże w lutym czy marcu chyba, czyli podróżował po ciemku. Te wszystkie surwiwale weekendowe to przedszkole. Dziki mężczyzna, a nie safanduła, co płacze, że paznokieć mu się złamał. Od takich płaczów to ona ma mnie. Ale i tak już za dużo o nim napisałam i będzie mnie łajał. Wszyscy miło wspominamy to wspólne mieszkanie, ale też wszyscy cieszyliśmy się, gdy zakończył się etap "Cieńsza".
   Dobrze jest się wyprowadzić w odpowiednim czasie z domu rodzinnego i zaznać choć trochę samodzielnego życia przed małżeństwem. Mieszkanie z różnymi ludźmi, w różnych miejscach rozwija. Spotykasz kogoś, kto jest inny, ma inne przyzwyczajenia z domu i musicie się dogadać. Przestajesz patrzeć tylko oczami swojej rodziny. To później owocuje w małżeństwie, bo już masz tę wiedzę, że to co dla ciebie oczywiste, nie musi być takim dla niego/niej. I różne mieszkania uczą cieszenia się tym co masz. Jak masz mikroskopijną kuchnię ze starymi meblami (z okresu Gomułki) i karaluchami, to później cieszysz się z normalnej kuchni, nawet jeśli nie wydałeś na jej urządzenie 25 tyś. zł (albo i więcej, ale mi to się już nie mieści w głowie).

   Czas leci bardzo bardzo szybko. Widzę to szczególnie po Basi. Dopiero co ją urodziłam i była takim nieporadnym maluszkiem, który całe dnie leżał przytulony do mnie popijając mleczko, a teraz chce robić wszystko SAMA (i dobrze, choć czasem jest w tym irytująca).  Przypomniały mi się dwa z jej tekstów.
Kilka dni temu ostro przyrżnęła głową w szafkę. Skończyło się na siniaku i płaczu, ale wypadek wyglądał groźnie. Gdy jedliśmy później obiad, Baśka się zamyśliła, zapatrzyła i przestała jeść. Po dłuższej chwili takiego stanu zaczęłam się zastanawiać, czy wszystko z nią w porządku. Może ma wstrząśnienie mózgu i zbiera jej się na wymioty?
- Basiu, wszystko w porządku?
Cisza.
-Basia, dobrze się czujesz?
Cisza.
- Myszko, wszystko ok?
Kiwnęła głową. Po chwili spojrzała na mnie i mówi:
- Ja nic nie mówiłam, tylko pokiwałam głową ze zrozumieniem.

Skąd ona bierze te teksty? Ten akurat z "Basi i pieniędzy" Staneckiej.

Dzisiaj mówię do niej:
- Basiu, poproś tatę, żeby zdjął karmik dla ptaków z pawlacza.
- Tato, zdejmij karmik. Chodź, wejdziemy na pawlacz.
- Już, już, tylko przykręcę śrubkę w lampce.
- Tato, no chodź. Nie wstydź się!

Po kim to dziecko takie wygadane? ;P

   Przyszła zimna jesień. I dobrze, bo wymroziła resztę komarów. Niby w tym roku nie było, ale we wrześniu jakieś niedobitki wprowadziły się do nas i męczyły przez ponad miesiąc. Niby taki zdechlak, ale jak nocą bzyczy nad uchem, a rano masz kilka bąbli, to ciśnienie może się podnieść.
Karmik jak już wspomniałam zawiesiliśmy, bo ostatnio zauważyłam, że sikorki grasują po naszym balkonie, jakby czegoś szukały.

Szczypiorek i pietrucha zasiane w doniczkach jakoś się trzymają, ale już nie rosną.  Do domu wniosłam  jakiś czas temu papryczki, a ostatnio tymianek i majeranek. Obcięłam je miesiąc temu do zera i trochę już odrosły.



Papryczki w tym roku wcześnie zaowocowały, chyba już w czerwcu zebrałam wiązkę owoców. Po tym znów zakwitły. Znów wiszą na nich czerwone owoce, a jedna ponownie kwitnie. Szalone te papryczki.


A na koniec zdjęcie obrazujące co to jest szuflada "inne". Też takie macie?







środa, 7 października 2015

Prababcie

   Czas już wrzucić jakiegoś posta, bo znajomi gotowi pomyśleć, że mój blog padł.
Trochę ostatnio go zaniedbałam, ale miałam rozterki, czy jest sens pisać o tak codziennych codziennościach, że aż szczęka może się zwichnąć od ziewania przy lekturze. A jak już przypomniało mi się coś ciekawego, o czym warto opowiedzieć, to choroba mnie zmogła i już mi się nie chciało pisać. Pokuszę się jednak o kilka domowych obrazków.

   Byliśmy w poniedziałek na wizycie u prof. Chazana. Z Marysią wszystko ok. Mamy ukończone 31 tygodni. Dostałam już skierowania na te końcowe ciążowe badania (toksoplazmozy i takie tam). I usg. Aż trudno uwierzyć, że to już tak blisko. W domu nie mamy jeszcze żadnych śpiochów, bo wszystko czeka w pudłach w Cieńszy. My teraz nie jeździmy w dalsze trasy, a stamtąd też im jakoś nie po drodze. Ale to nieważne. Ostatnio uświadomiłam sobie, że Maryja urodziła Jezusa, owinęła go w pieluszki i położyła w żłobie. I jakoś nie płakała, że nie ma emolientów do kąpieli ani materacyka z morskiej trawy. Można? Można.

   Choroby grasują nadal. Basia po wirusie żołądkowym, który ją strasznie sponiewierał w czwartek i piątek,  już trochę odżyła i poszła wczoraj do przedszkola. Niestety w poniedziałek wirus dopadł mnie i Grześka. I do tego ja się przeziębiłam. Chorobom mówimy stanowcze: precz!

   Komplikacje życiowe lubią chodzić parami. Ostatnio zorientowaliśmy się, że niedługo kończy nam się OC. Jak zameldujemy samochód w Markach, to będzie taniej. Już się umówiliśmy w Wydziale Komunikacji, ale dopatrzyliśmy się, że przegląd mamy do... jakiś czas temu ;) Więc Grzesiek pojechał wczoraj do OSKP. W trakcie przeglądu samochód się popsuł. Poważnie i kosztownie. Ledwo dojechał nim do mechanika. Podobno tak dymił, że wszyscy na ulicy trąbili na niego i pokazywali, że dym mu z tyłu leci. Tam nasze auto pozostało, a Grzesiek z Basią wziętą na barana i plecakiem zakupów przyszedł piechotą do domu. Od dziś Basia do przedszkola autobusem (z tatusiem oczywiście), a my ewentualnie do szpitala taksóweczką. Ale liczymy - i jak powiedział ostatnio prof. Chazan - głęboko wierzymy , a nawet jesteśmy przekonani, że donoszę do terminu. Do tego czasu samochód powinien być uruchomiony.

Z domowych rozrywek to chyba wszystko.
Wzięło mnie ostatnio na wspominki i przypomniała mi się moja prababcia Zosia Szczerba, z domu Kaczmarczyk (chyba). Dopiero po latach widzę, że była ciekawą postacią. Dożyła 93 lat. Miała już wtedy intensywną sklerozę i nie bardzo rozumiała otaczającą ją rzeczywistość, ale "na chodzie" była prawie do końca. Pochodziła z Pniewa, za pradziadka wyszła z miłości. Żyli biednie, nawet jak na tamte czasy. Maleńki skrawek ziemi i pięć córek. Połowa drewnianego domu (w drugiej połowie mieszkał brat pradziadka Stanisława). Przeżyła dwie wojny. W czasie drugiej wojny światowej podobno za szmuglowanie przez granicę szukali jej Niemcy. Uciekła z Cieńszy (teren III Rzeszy) i ukrywała się przez trzy lata w Pniewie (Generalne Gubernatorstwo). Nie bardzo rozumiem te wszystkie historyczno-geograficzne zawiłości, ale tam jej jakoś nie szukano, chociaż to było 3 kilometry dalej. To, czego nie można jej odmówić, to inteligencja i życiowa zaradność. Już po wojnie, gdy dwie z jej dorosłych córek wyprowadziły się do Warszawy i wyszły za mąż, potrafiła je niespodziewanie odwiedzić. Ktoś zapyta: a co w tym nadzwyczajnego? Otóż prababcia była prostą, wiejską kobietą. Nie wiem czy ukończyła jakiekolwiek klasy podstawówki, chociaż czytać umiała (chyba). Kiedyś przyjechała niespodziewanie w odwiedziny do ciotki Czesi. Ciotka zapytała ją wtedy skąd wiedziała jak dojechać (nie znając Warszawy). Na to prababcia odpowiedziała, że jak była u niej pierwszy raz, to wsiadając do tramwaju policzyła przystanki i wysiadła na właściwym. I teraz zrobiła tak samo. Logiczne, prawda?
Prababcia była przedsoborowa. W niedzielę nie jadła nic, aż poszła na mszę (a suma była chyba koło 12). Tam przyjmowała komunię i dopiero po powrocie do domu zjadała kawałek chleba. Wstyd mi, jak sobie przypomnę wszystkie moje posiłki tuż przed postem eucharystycznym i łyczek herbaty w ostatniej minucie. Prababcia była twardą kobietą. Charakter też miała... twardy :) I taki już mój ród ze strony matki. Mój ojciec twierdzi złośliwie, że wszystkie kobiety z naszego rodu wykańczają swoich mężów i dlatego zostają wdowami. Jakoś wdowców nie uświadczysz. No cóż... Amerykańscy naukowcy jeszcze tego nie zbadali, więc dowodów nie ma.

Mam nadzieję, ze uda mi się kiedyś spisać historię mojej rodziny, póki żyją jeszcze świadkowie pewnych wydarzeń. I dziadek Rysiek i babcia Basia (rodzice taty) stracili ojców w czasie wojny. Pradziadka Zielińkiego za pomoc Żydom zastrzelono. Prababcia umarła niewiele później na tyfus i babcia Basia została sierotą. Wzięła ją pod opiekę rodzina, szybko wydano ją za mąż za dziadka. Babcia miała wtedy 17 lat z kawałkiem. Pradziadek Paź też został przez Niemców pobity za pomoc Żydom. Na skutek pobicia zmarł. Prababcia Ola została z trzema synami. Wdowa w wieku trzydziestu kilku lat. Podobno twardy miała charakter i twardą rękę. Mój ojciec do dziś wspomina, jak kiedyś nie powiedział nauczycielowi "Dzień dobry". Prababcia Ola była woźną w szkole i od razu o wszystkim się dowiedziała. Gdy wróciła do domu, nic nie powiedziała, tylko chwyciła kawał kija i przeciągnęła mojemu tacie po... słabiźnie (jak to mawiano w "Chłopach" Reymonta). Podobno to było najgorsze, że najpierw lała, a dopiero zapytana mówiła za co wnuczek dostał. Ja ją pamiętam jako pogodną staruszkę, która również dożyła około 93 lat. Mój ojciec jakoś nie ma do niej żalu za te cięgi, więc przeciwnicy bicia dzieci niech nie rozdzierają szat. Takie były czasy.
Nikt moim pradziadkom nie dał medalu "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata". Po wojnie szukano którejś z tych rodzin żydowskich przez Czerwony Krzyż, ale nie wiadomo co się z nimi stało.
Babcia Basia urodziła siedmioro dzieci i ma się dobrze do dzisiaj. Są z dziadkiem Rysiem małżeństwem ponad pięćdziesiąt lat. Różne mieli trudności w życiu, ale widzę, że nadal się kochają.

Jak widzicie, po prostu jestem skazana na bycie kobietą z charakterem ;)

czwartek, 24 września 2015

Coraz bliżej

Zaniedbałam ostatnio bloga mego, ale zwyczajnie nie ma tematów do babskich zwierzeń.

Basia nadal pojękuje na wspomnienie przedszkola, ale tylko w domu. Po przyjeździe na miejsce jest zadowolona. Trochę przeżywa to rozstanie z nami, przez co jest częściej w bojowym/przekornym nastroju.
- Basia, nie przystawiaj krzesła do balustrady.
- Będę przystawiać!
- Basiu, ja nie chcę, żebyś spadła z balkonu.
- Będę spadać!

Albo śniadanie.
- Kakao ci stygnie. Pij.
- Nie będę piła!
- No dobrze, to nie pij.
- Będę piła!
- Nie pij Basia, to niedobre. ( he he)
- Będę piła! Kakałko jest dobre.
I wypiła.
Cierpliwości.

Są też czasem zakłócenia na linii.
- Zrobić ci owsiankę?
- Nie.
- A co będziesz jadła?
- Szczurek.
- Co? Szczura?
- Szczurek.
Moment wytężonej pracy matczynego umysłu.
- Żurek?
- Tak.

Ale są też momenty takie jak ten:
Grzesiek podśpiewuje.
- Basiu, Basiu, zakochaj się...
- Ja już się zakochałam.
- Tak? A w kim?
- W tobie.

Dlaczego ( niektórzy) ludzie nie chcą mieć dzieci?

Skończyłyśmy z Marysią 29 tydzień ciąży. Zaczął się 30!!! Ale super :)
Przyszło mi dziś rano do głowy, że mogłabym zrobić sobie zdjęcie z tym moim zasiedlonym brzuszkiem. Ale żeby nadawało się do pokazania znajomym, to powinnam się do niego umalować. Serio. Nie należę do grona tych kobiet, które kwitną w ciąży. Tu wspominam z zazdrością Kornelię ;)
Więc  musiałabym się umalować. Ale to później trzeba zmyć, bo jak się tego nie zrobi, to nazajutrz oprócz brudnej poduszki można zobaczyć dociekliwą minę męża, który skwituje twój wygląd stwierdzeniem, że " wyglądasz jak kobieta ze złamanym życiem". Tak, o zmyciu tuszu do rzęs trzeba pamiętać ZAWSZE.
Odpuszczę sobie zatem to zdjęcie.

piątek, 18 września 2015

Wzloty i upadki

Jak wzlatuję, to pierwszym odruchem jest chęć pochwalenia się całemu światu i oczywiście przypisania sukcesu własnym umiejętnościom i inteligencji. A upadki, tudzież potknięcia zwykłe życiowe to już niefortunny zbieg okoliczności z domieszką winy innych, a szczególnie tych, co ich średnio lubię - tacy dyżurni winowajcy.

Banały? No coż, chyba w tej chwili nie stać mnie na więcej.

B poszła już w środę do przedszkola. Od wczoraj są małe kryzysy pt. " Nie chcę iść do przedszkola." Wczoraj był nawet płacz przy zostawianiu ( G ją odwozi, więc mi łatwiej o tym tylko słuchać). Ale tym się nie przejmuję. Tylko informuję tych rodziców, których dzieci ryczą, że nasza też ryczy. Dziwne to nawet było w tym pierwszym tygodniu, że nie płakała. Ma prawo.

Na koncie mam dziś jeden sukces wychowawczy. O porażkach nawet wspominać nie będę, żeby kiedyś nie zostało to wykorzystane przeciwko mnie. I żeby się samemu nie kopać.
Sukces:
B nie lubi się czesać. Może z przekory, a może dlatego, że przed obcięciem włosów często miała je poplątane ( bo nie lubi się czesać) i rozczesywanie mogło ją boleć.
Zapytana o to, czy mogę ją uczesać zawsze mówiła " NIE!". Czesanie bez pytania, z zaskoczenia, było pogonią po domu. Dzisiaj wzięłam dwie szczotki i zapytałam:
- Basiu, którą szczotką chciałabyś się uczesać? ( pozwoliłam jej dokonać wyboru, vide: Jak mówić, żeby dzieci...)
Wybrała szczotkę i uczesała się sama, a później pozwoliła mi rozczesać jej włosy z tyłu. Bez pogoni i obrony.
Miło.
Oby więcej takich sytuacji. Nie po to, abym mogła koronować się na matkę doskonałą, ale żeby B czuła się kochana, a nie tresowana.

Podobno najlepszą matką jest się do momentu, póki nie ma się własnych dzieci.
Prawda li to.

wtorek, 15 września 2015

O płakaniu.

Nie lubię płakać przy obcych.
Nawet w sytuacjach, kiedy obiektywnie mam do tego prawo.
Czasami nie umiem, a właściwie jestem w stanie zrobić wiele, żeby się nie rozpłakać nawet przy bliskich mi osobach.

W czwartek będzie rok od śmierci Michała, naszego syna, którego poroniłam w 20 tygodniu ciąży. W szpitalu płakałam chyba tylko przy Grześku. Na drugi dzień po tym jak  straciliśmy nasze dziecko, przeniesiono z powrotem do mojej sali Edytę, która dzieliła ze mną pokój zanim postawiono diagnozę '' To jest poronienie, tu się już nic nie da zrobić''. Wtedy to ja poprosiłam, żeby ją przeniesiono, żeby nie patrzyła na to wszystko, co miało się wydarzyć. W środę wieczorem urodziłam Michała.
W czwartek lekarz pełniący dyżur podobno stwierdził, że nie widzi powodu, dla którego miałabym zostać sama w pokoju. Edyta to bardzo serdeczna i empatyczna osoba. Ale wolałabym być sama. Po południu przyszła położna robić jej KTG. Słuchałyśmy jak bije serce jej córeczki. A mój synek nie żył. A jeszcze 24 godziny wcześniej ja też słyszałam bicie jego serca.
Miałam prawo płakać. I nawet wtedy się wstydziłam. Schowałam głowę w poduszkę i wyłam z bólu.

Może to, co piszę, to ekshibicjonizm, ale chciałabym dzisiaj podzielić się z Wami moim doświadczeniem cierpienia i uczuć, z którym bardziej niż ja sama nie radzą sobie inni, otaczający mnie.

Uczucia są. Mam do nich prawo. To część mojego życia. Mam prawo przeżywać różne sytuacje na swój sposób, z moją wrażliwością. Mam prawo płakać. I NIKT NIE MA PRAWA MI TEGO ZABRONIĆ.

Ale odkryłam to naprawdę niedawno. I jeszcze nie przyswoiłam, bo nadal wstydzę się płakać. Całe życie ćwieczę się w opanowywaniu chęci rozpłakania się.
Jak bym miała jakiś cholerny obowiązek bycia twardzielem.
W dzieciństwie często słyszałam, że ze mnie to taka płaczka. Często zdarzało mi się płakać, gdy coś mi nie wyszło, gdy ktoś mi dokuczył, z bezradności. I wtedy dostałam katechezę: ''Nie rycz, z ciebie taka płaczka, nic się nie stało''. Więc nie dość, że byłam smutna, to jeszcze obśmiewano to we mnie.
To zagryzłam zęby i postanowiłam nie płakać.
Zapewne wielu z Was widziało mnie płaczącą, najprawdopodobniej podczas dzielenia i trudno im uwierzyć, że mam opory przed płaczem. Ale mam. Płaczę i wstydzę się tego.

Piszę to, żebyście nie zrobili swoim dzieciom tego, co jest we mnie. Wiem, że czasem ryczą w ramach domowego terroryzmu ( "' Mamo, kup mi to! Mamo ja chce tamto!'') , ale nie o takim płaczu mówie. Chodzi mi o takie sytuacje, gdy np. dziecko się wstydzi, albo boi szczepienia, albo przestraszyło się czegoś, co w naszych oczach jest błahostką. W oczach dziecka takie nie jest. Nie mów mu: ''Przestań, nie ma powodu do płaczu'' albo co gorsze '' Ale z ciebie tchórz''.
To nie jest moja mądrość. Ja to ostatnio odkryłam przez wspominaną już stronę ''rodzice przyszłości'' i czytając książkę A. Faber i E. Mazlish " Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły".

Dostaliśmy ją na ślub, ale jakoś się nie kwapiłam, żeby do niej zajrzeć przez te cztery lata. Dziś mogę ją polecić. Widzę, że ja też tak mówiłam  Basi i nadal zdarza mi się paląc coś takiego, jakbym sama była superbohaterem.
Co gorsza - wobec wielu dorosłych też tak się zachowywałam. A przecież nie chodzi o to, że zawsze muszę rozumieć czyjeś uczucia i się z nimi zgadzać. I wcale nie jest tak, że ktoś np. smutny okazując mi to oczekuje ode mnie rozwiązania jego problemów. Jedyne co mogę i powinnam, to akceptacja jego uczuć. Przyjęcie do wiadomości. Czasem bez komentarza. 
Przykład?
1. Gdy rodziłam Basię, poród trwał długo i nie szedł najlepiej. Dostałam oksytocynę na wzmocnienie skurczów. Nie płakałam. Krzyczałam i trzymałam się poręczy  łóżka, gdy przychodził skurcz. Ekstremalne doświadczenie. Wchodzi położna i mówi do mnie: ''No chyba aż tak nie boli" z uśmiechem na ustach. Pomyślałam wtedy, że to najgłupsza kobieta na świecie i że jej nienawidzę.
2. Po założeniu szwu na szyjkę ( w tej ciąży) też miałam skurcze. Dostałam sporo leków, ale i tak po kilku godzinach płakałam z bólu i bezsilności. Gdy przyszła położna i powiedziałam jej jak się czuję, powiedziała mi, że chyba jestem '' przewrażliwiona'' albo ''nadwrażliwa''. Coś w stylu ''użalasz się nad sobą''. Jakoś tak. 
Nie wiem, może ja mam niski próg bólu, ale to, co mi powiedziała było wredne. Jakby nie mogła powiedzieć, że lepiej dla dziecka, żebym już nie brała kolejnych leków albo NIC nie powiedzieć. To była generalnie fajna kobieta, ale tym mi przyłożyła.

Ja innym też wiele razy mówiłam : ''ale masz problem, żeby wszyscy takie mieli'', ''użalasz się nad sobą'', ''weź się w garść'' ( świetny tekst do kogoś z depresją).
Przepraszam, jeśli kiedyś powiedziałam tak Tobie.

Nie rozumiem i nie zgadzam się z wieloma osobami, które w moim odczuciu zachowują się jak histerycy, albo rozpieszczone królewny. 
Ale nie muszę ich z tego powodu przekopywać.

Ps. Z tego posta wyłania się obraz mało empatycznych położnych, ale takie sytuacje to okruch wobec ogromu ich ciężkiej pracy i sympatii, której od nich doświadczyłam. A poród nie taki straszny. Gdy będziesz patrzeć na swe dziecko i trzymać je w ramionach, to wspomnisz go jako trudną, ale cenną chwilę.




niedziela, 13 września 2015

Sprzedawca ziemniaków

Tak, chodzi mi po głowie kilka rzeczy.

Po pierwsze o tytułowym sprzedawcy. Otóż jakiś czas temu wróciliśmy do korzeni, to znaczy do robienia zakupów na bazarze. Muszę wyznać, że ja wszelkiej maści bazary i targowiska uwielbiam, nie darze za to miłością supermarketów. Bazar to kraina rozmaitości. Nasz miejscowy jest tylko we wtorki i piątki, w pozostałe dni jest placem manewrowym dla szkół nauki jazdy. I cóż można na tym bazarku zakupić? Warzywa i owoce, mięso ( tu byłabym ostrożna), pieczywo, kwiaty, ubrania ( nowe i z drugiej ręki), meble i "inne rzeczy''. Każdy z nas rozumie czym jest kategoria '' inne''. Np. szuflada, gdzie trzymamy inne rzeczy. Wracając do tematu. My na bazarku kupujemy głównie warzywa i owoce. Pisałam już kiedyś na FB, że G kupił tanio naprawdę pyszne mandarynki i to poza sezonem. A jakie ananasy... Niech tylko przyjdzie czas na urodzenie - zjem ze dwa. Naradzie zakaz. I teraz pojawia się postać Pana Rolnika. Normalny facet, przyjeżdża żukiem i sprzedaje jabłka ze swojego sadu, pomidory i rzodkiewki w sezonie. Ziemniaki chyba nie, ale tytuł posta miał mi przypomnieć o kilku wątkach. Pan Rolnik jest super. W moich oczach - mistrz marketingu. Gdy podeszliśmy do niego pierwszy raz i zapytaliśmy o cenę jabłek, powiedział, że złotówka za kilogram i zaczął nam referować, które słodkie, które twarde itd.
- A te?
- Nie, tych pani lepiej nie bierze. Te za miękkie, to dla starszych ludzi dobre. A te kwaśne.
- A może tych weźmiemy?
- Te to zaczynają gnić w środku, lepiej pani nie bierze. Tamte lepsze. ( była wiosna i jabłka już się kończyły)
Szczery facet.  Żadne wciskanie kitu. Innym razem przyszła jakaś kobieta i pyta o wiśnie ( to już latem).
- Nie ma.
- A kiedy będą?
- Nie wiem.
- Bo ja ostatnio brałam u pana i dobre były.
- Proszę pani, a kto by w taki upał rwał wiśnie i na drzewo wchodził? Ja na chleb jeszcze mam. Co trzeba, to oberwałem, a co nie, to nie.

G pyta o cenę śliwki.
- Kwaśne te śliwki, niech pan lepiej nie bierze.
- Ale po ile?
- Drogo, po 3 zł. I kwaśne.


Może brzmi to, jakby Pan Rolnik był gburem, ale to jest naprawdę miły człowiek. I uczciwy. On mi zgniłków nie wciśnie. Gdzie jeszcze można znaleźć takich sprzedawców? Zastanawia Was pewnie czy on przy takiej reklamie coś sprzedaje. Sprzedaje. Ludzie biorą, bo go znają.

Niech żyją bazary i mały handelek!

Obiecałam sobie godzinę temu, że wrzucę jakiś przepis z ziemniaka, bo był ZNAK. Otóż Kasia (pozdrawiamy) napisała mi, że wczoraj na wspólnotowej Eucharystii x. Ryszard powiedział '' Wiecie, że z ziemniaka można zrobić wiele potraw...''. I Kasi przypomniał się mój blog i pomyślała, że może nasz prezbiter też do niego dotarł. Ksiądz Ryszard nie wygląda mi na takiego, co to czyta wieczorami babskie anegdoty na blogach, ale kto wie... W każdym razie nazwę wymyśliłam chodliwą. Żadne tam angielskie wygibusy. Polski ziemniak. Część naszej kultury ( kulinarnej). Ad fontes!
To może pochylmy się dzisiaj nad kluskami śląskimi.

ZASTOSOWANIE NR 3. KLUSKI ŚLĄSKIE
Kluski śląskie lubią chyba wszyscy. Ci co nie lubią  - pewnie jeszcze nie spróbowali.
Z dzieciństwa ich nie pamiętam, bo domowy kluskowy master ( babcia Zosia) robiła raczej kopytka albo pyzy. Aż kiedyś, gdy byłam już podlotkiem, w końcu je zrobiono i wszyscy domownicy się zakochali. Nawet mój brat niejadek jest gotów pomóc przy robieniu obiadu, byleby były śląskie.
Wiem, że słabe to zdjęcie, ale nie mam lepszego. Wstawiam dla tych, co nie wiedzą, jak klusek śląski wygląda.

Podaję najpierw przepis z opakowania mąki ziemniaczanej:
1 kg ugotowanych ziemniaków
25 dag mąki ziemniaczanej
1 żółtko ( my dajemy całe jajko)

Ziemniaki przepuścić przez praskę albo zgnieść tak, aby nie było grudek. Dodać mąkę, jajko, zagnieść. Moja teściowa mówi, że lepiej jak ziemniaki są jeszcze ciepłe, ale ja robiłam z zimnych i nie widzę różnicy. Moja mama dodaje jeszcze łyżkę mąki pszennej, ale ja wolę bez ( takiej bardziej gumiaste są bez pszennej). Robimy okrągłe kluski pamiętając koniecznie o wgłębieniu, aby sos miał gdzie się zatrzymać :-) U nas wygląda to tak, że my z mężem robimy kluski, a Basia paluszkiem robi paluszkiem dołeczki. Klusek z odciskiem palca ;P
Wrzucamy na osolony wrzątek i gotujemy do wypłynięcia, ew.  jeszcze pół minuty, jeśli są duże. Podajemy gorące z sosem mięsnym/innym/okrasą boczkowo- cebulową.
Uwag kilka:
1. Proporcje to rzecz trochę względna. Na 2 kg ziemniaków też daję jedno jajo. Ilość mąki zależy trochę od odmiany ziemniaka. Jak wodnisty, to wiadomo, że więcej mąki. Ale łatwo z mąką przesadzić i ciasto jest suche, a wtedy kluski nie są gładkie. Wiec ostrożnie. Powoli.
2. Ja nigdy nie ważę mąki i ziemniaków. Po przepuszczeniu ich przez praskę uklepuję, dzielę na cztery części, wyjmuję jedną ćwiartkę i w tę dziurę sypię mąkę. (Oczywiście wyjęta ćwiartka jest dodawana z powrotem).
3. Śląskie nie lubią się odsmażać (w przeciwieństwie do kopytek). Odgrzewamy na wodzie.
4. Jeśli robiliście kopytka to wiecie, że zaraz po zagnieceniu trzeba je gotować, bo inaczej ciasto rozrzedza się. I tu objawia się wyższość śląskich, bo po zagnieceniu ciasta kluski śląskie można gotować nawet za kilka godzin albo nazajutrz. Surowe kluski ułożone na posypanej mąką desce, przykrywam ściereczką i wstawiam do lodówki. Gotuję na bieżąco.

To chyba cała tajemna kluskowa wiedza jaką mam.
Wiem, że to , co dla mnie jest oczywiste nie musi być oczywiste dla innych, dlatego opisuję produkcję śląskich w miarę możliwości dokładnie. W przepisie z opakowania twierdzą, że przygotowanie ich trwa półtorej godziny, ale to chyba przesada. Gotowanie ziemniaków najdłuższe. Zagniatanie bardzo szybkie. Robienie - sama przyjemność i jak pisałam nie trzeba wszystkiego robić od razu. Spodziewasz się gości na niedzielny obiad? Możesz zrobić kluski już w sobotę wieczorem, albo ugotować i przecisnąć ziemniaki, a w niedzielę tylko zrobić i gotować tuż przed podaniem.
Ach, właśnie! Mądrość życiowa: JEŚLI POTRZEBUJESZ PRZECISNĄĆ ZIEMNIAKI PRZEZ PRASKĘ - ZRÓB TO PÓKI SĄ GORĄCE/CIEPŁE!  Przeciskanie zimnych ziemniaków równa się odciski na palcach.

Wczoraj oglądaliśmy ''Salę samobójców'' Komasy. Uważam, że film daje do myślenia. Zwłaszcza rodzicom. Co jest dobre dla naszych dzieci? Czego one potrzebują? Czy mają spełnić nasz plan na ich życie? Jak przygotować je na cierpienie? Jak uchronić je przed niepotrzebnym ( grzechowym) cierpieniem, a jak nauczyć radzić sobie z tym, które nikogo nie omija? Jak nie oskarżać innych? O odpowiedzialności za to co, co się wypisuje albo wrzuca do sieci też można trochę powiedzieć. Aż robię szybki rachunek sumienia.
Polecam.
Dzisiejsza Ewangelia mówi o cierpieniu, które ma sens.
Jak odróżnić krzyż , którego potrzebujemy od cierpienia, które sami sobie serwujemy?

piątek, 11 września 2015

Królewskie życie

   Tak Bogiem, a prawdą, to nie dzieje się nic ciekawego i pociągającego. Takie tam zwykłe życiowe zmagania.

   Grzesiek był dziś na spotkaniu dla rodziców w przedszkolu Basi. Podobno połowa dzieciaków nie chodzi, bo jest chora, a w grupie Basi dzisiaj było troje z jedenaściorga dzieci. Ciekawe czy mają to samo co ona? Gdy tatuś zabierał ją do pediatry obstawiałam różyczkę. Wrócili z "infekcją bakteryjną" i antybiotykiem.  Muszę w tym miejscu wyznać, że trochę niedowierzam lekarzom i często wydaje mi się, że JA WIEM LEPIEJ co mi/mojemu dziecku dolega. Ała, ała. Nie bijcie. Taraz czytający to lekarze srożą brwi i przypominają im się wszyscy ci denerwujący pacjenci, którzy przychodzą do nich z własną diagnozą. Po co więc przychodzą? No cóż... czasami po receptę, której sami sobie nie mogą wystawić.
   Przyznaję się, że niedawno zmanipulowałam pewnego "specjalistę". Jadąc do niego miałam prawie pewność o co chodzi. Ale wiem, że jak się przychodzi do gabinetu, to trzeba mówić o objawach, bo jak się powie własne zdanie, to zaraz krzyczą: "Ja tu jestem lekarzem"! Więc po wejściu powiedziałam o objawach i sugestywnie dorzuciłam takie tam istotne moim zdaniem informacje. Łyknął. Psikus polega na tym, że lekarz, do którego trafiliśmy chyba zajmował się na codzień zupełnie innym działem twórczości medycznej (że tak powiem, ale nie chcę się wdawać w szczegóły). Szczerze mówiąc, po wysłuchaniu wszystkiego wyglądał trochę jak dziecko we mgle. Powtarzał " No tak.. tak... niech pomyślę" i sięgnął do biurka po segregator, w którym miał notatki (chyba za studiów). Podejrzał, później sprawdził w kompie zakres stosowania leku (to rozumiem, nie musi znać wszystkich ulotek na pamięć) i wypisał receptę. Biedny był trochę w tej swojej bezradności. Nie wątpię, że jest specjalistą w tym, czym się zajmuje na co dzień, ale jak się ma specjalizację z czegoś, to chyba nie przypadkiem. Dodam, że był to człowiek przed pięćdziesiątką, nie jakiś tam gołowąs. Nieważne. Ale drugi raz do niego bym nie poszła , bo ja potrzebuję czuć, że lekarz wie o czym mówi.  Już lepiej, żeby mnie ochrzanił, ale żeby wiedział co to za choroba. Jak byśmy mu nie podpowiedzieli, to chyba sam by nie doszedł. Dobrze, koniec narzekania.

   A właśnie. Czy dziecko kogoś z Was chorowało na bostonkę? Jeśli tak, to czy miało tak, że wysypka była tylko na stopach i dłoniach, a na języku nie? Bo wszędzie piszą o tych problemach w buzi, a Baśka nie miała. Ale może łagodniej ją przechodziła? Choroba bostońska to jedna z moich teorii na temat: co dolega dziewczynce.

Jakoś przeżyliśmy ten tydzień. W poniedziałek my na usg i u Chazana, Basia z dziadkami. We wtorek mąż w pracy, do Barbaruska przyszła babcia, a ja leżałam i trochę szwendałam się po domu. A środa, czwartek i piątek to ekwilibrystyka. Łączenie pracy Grześka, mojego leżenia, zajmowania się córuchną, której póki co nie można zabrać na dwór (o przedszkolu nie wspominając). Asekurowaliśmy się niedozwoloną normalnie ilością "Bolka i Lolka", ale transferu jakoś boleśnie szybko ubywa.

   Zapyta ktoś zatem: co z tym królewskim życiem? Już tłumaczę. Otóż dziś Basia oświadczyła, że idzie  na bal. Więc przebrała się w wyjściową sukienkę - wiadomo, w dresie na takie imprezy nie wpuszczają. Gdy już nam się pokazała i sama zachwyciła się nad swym pięknym wyglądem, zaproponowałam, żeby może zatańczyła. I wtedy padło bardzo logiczne stwierdzenie:
- Nie mogę tańczyć, przecież nie mam korony. A wszystkie księżniczki tańczą w koronach.
Więc zrobiłyśmy korony dla całej naszej rodziny. Basia wyglądała księżniczkowato, tatuś został koronowany na króla (słabo znosi takie wyróżnienia, zapewne obawiając się bałwochwalstwa, ale my wiemy, że to wrodzona skromność ;) Moja korona jakaś najlichsza wyszła. Tatusia miała takie zawijasy, ze nawet przemknęło mi przez głowę skojarzenie z pewnym zwierzem... Zdjęcia nie zamieszczam, bo tatuś chroni swoją podobiznę bardziej niż ja/my.
I tak toczy się nasz królewski żywot.



poniedziałek, 7 września 2015

Samo życie.

Witam, witam.
I jak samopoczucie? Smutno Wam, bo pada, zimno, w pracy trzeba odsiedzieć swoje, a w domu zimne garnki i tylko lód w zamrażalniku... Odwagi.
Dobrze, że mamy gdzie mieszkać i jest jakaś praca. I nikt nas nie morduje. Żyjemy i w przeważającej części jesteśmy zdrowi. Wiem, niektórzy trochę cierpią, bo twarz im spuchła po rwaniu ósemek (pozdrawiamy Agatkę), inni potłuczeni po wypadku, a jeszcze inni zdrowi, ale budzą się rano z poczuciem bezsensu albo lękiem.

Ale to wszytko ma sens. Wierzę w to.

Czekamy w tej chwili na wizytę u profesora i mamy trochę czasu. Byliśmy już dziś na USG. I jesteśmy bardzo zadowoleni. Marysia zdrowa jak rybka. Mamy juz kilogram :) I szyjka podobno nie dość, że długa, to jeszcze zamknięta! Czyżby cudowne uzdrowienie? Bo sześć tygodni temu już się robił lejek. A tu miła niespodzianka.
Tak czy owak oszczędzać się trzeba. I przyznać muszę, że miło mi się teraz leży. Chce mi się leżeć.  Za oknem zimno i mokro, a ja z herbatką i książką/tabletem pod kocem. I Marysią ćwiczącą boks, a może karate na moim pęcherzu.

Basia zaliczyła cztery dni przedszkola. Od wczoraj zalicza pierwszą w sezonie infekcję. Myślałam, że to różyczka, bo oprócz gorączki ma drobną wysypkę, ale pediatra twierdzi, że to bakteryjne i dała antybiotyk. Rodzice Grześka przybyli z odsieczą. Zostali z Barbaruskiem. Gotują  rosół i czytają bajki. A my koczujemy tutaj.

Kończę powoli, bo bateria mi pada.

Ostatni wątek. Dziś w godzinie czytań jest fragment z Jeremiasza, który przeczytany dokładnie dwa lata temu uratował moje, a może nawet nasze relacje z kimś, kto wtedy był dla mnie ościeniem. Nie twierdzę, że tylko ten ktoś dla mnie, bo ja dla tej osoby na pewno też. Chciałam wtedy uciec. Dosłownie i w przenośni. Nawet nie prosiłam o Słowo. Po prostu sięgnęła po brewiarz na dany dzień. Słowo było tak... łopatologiczne, że nie dało się go nawet interpretować, wykręcić się jakoś. Mówiło: zostań tam, gdzie jesteś. Zostałam. A jak prsyszedł czas, to Bóg sam nasvwyprowadził. I teraz jest dobrze. Lepiej nawet niż przed kryzysem.

Słowo zawsze ma rację.

czwartek, 3 września 2015

Nudny post

Ostrzegam. Ten post będzie nudny. Nic się nie dzieje, zero akcji. Słabe dialogi. Aż człowiek ma ochotę wstać i wyjść. I wychodzi.

Odesłano mi tablet z naprawy. Jeszcze nie sprawdziłam, czy gniazdo ładujące działa. Narazie pracuję nad rozładowaniem.

Chcę się nauczyć dodawać zdjęcia do bloga, wiec za chwilę poeksperymentuję.


Udało się. A oto Basia bawiącą się ziemniakami i cebulą. Kiedyś na pewnym spotkaniu towarzyskim usłyszałam od ludzi, którym dobrze się powodzi, że gdzieś tam u kogoś była bieda i dzieci bawiły się cebulą, bo nie było zabawek. Biedne dzieci... A prawda jest taka, że dzieci w swojej kreatywności równie dobrze mogą bawić się cebulą jak i wypasioną zabawką ze Smyka.
Na studiach mieliśmy semestr psychologii rozwojowej. Wykładowczyni, tak koło pięćdziesiątki, opowiadała, że jej syn dokonał kiedyś nie lada transakcji. Kupili mu ( a był to szary PRL) w jakimś Peweksie czy gdzieś piękny czołg. Bardzo dumni byli z siebie z mężem, że dziecko ma taką zabawkę. Kilka dni później synek bawił się na podwórku. Wrócił bez czołgu. Zamienił się z kolegą. Na bardzo ładny kijek :)

Więc jeśli ktoś z Was drodzy czytelnicy, przyjaciele i znajomi usłyszy kiedyś ode mnie, że moje dziecko musi mieć coś tam, żeby nie było gorsze od innych dzieci, to klepnijcie mnie w potylicę. Może moje klepki wrócą na właściwe miejsce.

Dziś imieniny mego męża. Z tej okazji zrobiliśmy dziką balangę. Zawieźliśmy dziecko do przedszkola, a sami leżeliśmy i oglądaliśmy film. Ślubny jak zwykle zasnął. Nie śpi tylko na filmach Zanussiego albo Kieślowskiego. Sobie Grzesiek kupił Snikersa, a mi żelki. Czuć, że w domu święto.

wtorek, 1 września 2015

Dziecięca logika

- Basiu, jesz te kluski?
- Tak, jem.
- Ty jesteś moją mała pyzą.
- Nie, przecież ja jestem wisienką tatusia.
- Skoro jesteś wisienką, to mogę cię schrupać?
- Nie. Przecież ludzie nie są smakujący.

.......................................................................................................

Basia dziś pierwszy dzień w przedszkolu. Grzesiek ją zawiózł i nie było problemu z zostawieniem. Gdy zobaczyła dzieci i zabawki, to pobiegła tam i powiedziała do Grześka, że może już sobie iść (dobrze, że dotarło do jej świadomości, że do przedszkola chodzą dzieci, bez rodziców, bo wczoraj jeszcze nie bardzo przyjmowała to do wiadomości). Zostawił ją o 8 rano. Jest 11 i póki co nikt nie dzwonił, że ryczy i dostała spazmów. Grzesiek spodziewa się nawet, że jak pojedzie po nią po 12, czyli po obiedzie, to nie będzie chciała wracać. No, zobaczymy...

........................................................................................................

Sześć godzin później

Grzesiek pojechał po Basię koło 13. Okazało się, że śpi. Poszedł na spacer do pobliskiego lasu, gdy wrócił, harcowała z dziećmi na placu zabaw.  Zero płaczu. Wiem, że może być różnie i nawet po trzech tygodniach ona może nagle dostać rozżalenia, ale pierwsze koty za płoty.
Pani przedszkolanka powiedziała, że podczas leżakowania jedna dziewczynka ciągle płakała. Baśka podeszła do niej i powiedziała:
- No przestań płakać, bo nie mogę spać.

Ona kiedyś będzie politykiem.

Próbowałam dowiedzieć się, co dzisiaj porabiali.
- A kiedy było leżakowanie, to pani czytała wam bajkę?
- Tak, o Kopciuszku.
- Opowiedz mi. Kim był ten Kopciuszek?
- To była taka sierota.
- I co dalej?
- I macocha zabrała ją z balu i związała.
- Naprawdę? I co działo się dalej? (tej wersji Kopciuszka nie słyszałam)
- Związała ją i posadziła przy piecu.
- Po co przy piecu?
- I ona się zapaliła.
- Kopciuszek się zapalił?
- Tak.
- A nie było tam nic o szklanym pantofelku?
- Było.
- To co było z tym pantofelkiem?
- Ona nadepnęła i ciach! Skaleczyła nogę i nie mogła chodzić.
- Basiu, ty chyba usnęłaś w trakcie tej bajki.
- Tak. I to mi się przyśniło.


piątek, 28 sierpnia 2015

Rodzice, sąsiedzi i Boliwia

Tak, mam nadzieję, że uda mi się napisać szybciutko o radościach dnia dzisiejszego.

1. Odkryłam bardzo ciekawą stronę www.rodziceprzyszlosci.pl . Chyba jakoś tak. Zaczęłam czytać i oglądać ich filmiki z trenerami i psychologami, którzy pomagają rodzicom wychowywać dzieci bez przemocy, nie tylko tej fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej, jaką jest np. szantażowanie albo wzbudzanie w dzieciach poczucia winy, żeby zrobiły tak, jak my chcemy. Dopiero zaczęłam czytać i obejrzałam z kwadrans wypowiedzi, a już mogę się bić w pierś. Jest nad czym popracować. Gorąco polecam wszystkim,  nie tylko rodzicom i opiekunom, ale dziadkom, wujkom i każdemu dla niego samego, bo można zrozumieć skąd biorą się w nas różne zachowania.

2. Mieszkamy na nowym niewielkim osiedlu. Dziesięć budynków jednopiętrowych , w sumie 56 mieszkań. Sami młodzi ludzi z dziećmi plus trochę singli. Baśka uwielbia jeździć na rowerku po podwórku razem z dziećmi sąsiadów. Jest spokojnie, bezpiecznie. Dziś Grzesiek wyniósł mi leżak, a właściwie siedzak przed dom i patrzyliśmy, jak Basia pomyka na rowerku. Miły wieczór. Minus: nasza latorośl nie ma żadnych oporów przed wchodzeniem ludziom do ogródków i bawieniem się cudzymi zabawkami. Sąsiedzi mili, ale nie chcemy komuś zabierać czasu, a B niestety na sygnały z naszej strony: Basiu, ja już idę do domu. Idziesz ze mną?  - odpowiada : Nie. Ja zostaję.
No i Grzesiek musi ją zabierać na siłę (ja z brzuchem przez plot nie przejdę, przez szparę między płotem i domem się nie zmieszczę, a przez mieszkanie wstydzę się przejść, choć byłam zapraszana).
Plus: Poznałam dwie sąsiadki i pogadałyśmy sobie po babsku stojąc przy płocie. O placu zabaw, przedszkolach, ciążach itd.

3. Zadzwoniła dziś do mnie Kaśka. Ta, co jest na misjach w Boliwii , w Bulo Bulo (chyba tak to miejsce się nazywa). Opowiedziała mi, jak ostatnio weszła do pokoju swoich ośmioletnich  podopiecznych (zajmuje się dziewczynkami w internacie przy szkole katolickiej) wieczorem, o takiej porze, że powinny już spać. A tu jedna pod łóżkiem, druga chowa się za szafę. Powinny dostać burę za niespanie. Zapytała je czemu jeszcze nie śpią, chociaż dawno już powinny. I one się przyznały, że odmawiały różaniec za tę przyjaciółkę Kaśki z Polski, co czeka na dzidziusia. Żeby się szczęśliwie urodził.
Tu chyba nie trzeba nic więcej mówić.