piątek, 4 grudnia 2015

Wszystko we właściwym czasie.

   W zasadzie, po takim tytule nie powinnam pisać już nic więcej, ale nie byłabym sobą, gdybym nie dorzuciła kilku dygresji.

   Na fb wrzucam co jakiś czas informację, że jeszcze jesteśmy połączone z Marysią pępowiną. Może dzięki temu co dwa dni pisze do mnie z zapytaniem o poród tylko moja siostra, która fb nie ma. Wiem, że nie wszystkich interesuje moja ciąża i nie jestem pępkiem świata, ale jest kilka osób, które są ciekawe, czy to już, więc ich  informuję.  Sytuacja na froncie jest taka.
Ponad tydzień temu, 24 listopada zdjęto mi na Izbie Przyjęć w Szpitalu na Madalińskiego osławiony szew. Nie było to rozkosznie przyjemne, ale na szczęście trwało krótko. Wtedy po raz pierwszy w tej ciąży przypomniało mi się, że wszelkie bóle związane z tą częścią kobiecej fizjonomii są bardzo nieprzyjemne. I że skoro teraz mnie TAK boli, to co będzie podczas porodu???
Myślałam, a właściwie trochę się łudziłam, że jak się tyle męczyłam z tym szwem, z leżeniem, to po zdjęciu go będę miała szybciutko rozwarcie, szybciutki poród i będziemy żyć długo i szczęśliwie. A tu psikus. Wysłali mnie na dwie godzinki, żebym sobie pochodziła po szpitalu/okolicy i po tym zbadali. I nic. Szyjka całkiem elegancka. Więc powrót do domu.
   Przedwczoraj były urodziny Basi. Główne uroczystości z udziałem licznych przedstawicieli rodziny planujemy zrobić po narodzinach Mary, żeby przy okazji rodzinka mogła ją zobaczyć i się zachwycić. A w środę zrobiliśmy mały torcik i zaprosiliśmy dziadków Supłów, żeby Basia mogła już troszkę poświętować. Tuż przed ich przyjazdem zaczął mnie boleć brzuch, potem ból przeniósł się w okolice krzyżowe kręgosłupa i zakotwiczył w plecach. Miałam uczucie, że ktoś wbił mi siekierę w nerkę (nikt mi tego dotychczas nie zrobił, ale tak sobie to wyobrażam). Łyknęłam no-spę, bo: 1. Mogłabym kogoś pogryźć z bólu (G twierdził, że "i tak muszę w końcu urodzić", ale spojrzałam na niego TYM spojrzeniem i mi przyniósł). 2. Nie chciałam dziecku psuć urodzin. 3. Postanowiłam, że zjem kawałek tortu choćbym już miała bóle parte. Tu dygresja, że dzień wcześniej zrobiłam badania i wyszło mi, że nie mam już glukozy tam, gdzie nie trzeba, więc poluzowałam sobie w tym dniu  odrobinę rygor cukrowy.
Kiedy poczułam te bóle, to po raz drugi przyszło mi do głowy, że "letko nie będzie". I tak jak wcześniej mówiłam, że już chciałabym urodzić, tak pomyślałam "Może jeszcze nie dzisiaj?"
Po torciku i herbatce pojechaliśmy do szpitala. Ktg w porządku, zero skurczy. Od siedzenia tam od razu poczułam się lepiej i całkiem uzdrowiona wróciłam do domu. Ta siekiera w plecach to podobno jakaś kolka i lekarz powiedział, że jakby znowu mnie przycisnęło, to żebym sobie no-spę wzięła. Bardzo miły lekarz, nie krzyczał na mnie, że jestem wariatką, tylko pokiwał głową ze zrozumieniem.

   Czekamy zatem. Termin mam na 8 grudnia, więc już na najbliższy wtorek. W pn mam ktg, później dają mi tydzień i jak nie urodzę to zapraszają na wywołanie. To byłby dopiero numer. Drżeć przez całą ciążę w obawie przed poronieniem i porodem przedwczesnym i rodzić z wywołaniem, albo co gorsza przez cesarkę.
   Dobre jest to, że mam teraz czas w którym nie muszę się oszczędzać, więc robię wszystko, co chcę i mogę (i na co pozwala mi chrupiąco-bolący kręgosłup oraz osławione napompowane stopy). Po porodzie znów będę ograniczona bolącym ciałem. I trzeba będzie zająć się kruszynką.

   Proza życia nas nie omija. Przeziębiłyśmy się obie z Basią. Nie wiem kto kogo zaraził. Barbarusek dodatkowo załapał jakieś bakteryjne zapalenie spojówek. Oczy ma jak... hmmm... Brak mi porównań. Nie pozwala ich przemywać, a zapuszczenie przepisanych przez pediatrę kropel okupione jest płaczem , naszymi błaganiami a nawet przekupstwem. Dziś nie jest słodyczowy dzień, a ona w ramach "leczenia" zjadła więcej cukru niż przez cały zeszły weekend. Oczy się naprawią, a zęby popsują. (Oczywiście mamy świadomość, że przekupstwo jest formą przemocy psychicznej, ale mam to w nosie. Dobry szantaż, nie jest zły - mawiała moja nauczycielka).

   Ogarnęliśmy już świąteczne prezenty. W rodzinie mamy umowę, że kupujemy tylko dla dzieci, inaczej wszyscy byśmy zbankrutowali albo wydrapali sobie dziury w głowie zastanawiając się co dla kogo. Muszę się przyznać, że nie lubię kupowania świątecznych prezentów. Nie dlatego, że nie lubię ich dawać, tylko czuję się zewnętrznie przymuszona do ich kupowania. Nie lubię być przymuszana do czegokolwiek. K'woli wyjaśnienia. Nie czuję się przymuszana przez rodzinę, ale przez resztę świata. Że trzeba, że nie wypada... Że kup!

   Kilka dni temu odwiedziła nas Kasia P., o której wspominałam już w poście o Boliwii. Bo tamże jest ona świecką misjonarką. Przyjechała teraz do Polski na urlop i robi rundkę po znajomych. Nie widziałyśmy się dwa lata, więc było o czym porozmawiać. Jej opowieści o życiu i pracy tam są przeciekawe i marzy mi się, żeby zaproszono ją do jakiegoś radia i żeby większe audytorium mogło to usłyszeć. Słuchając jej poczyniłam liczne refleksje życiowe, a jedną z nich, dosyć oczywistą, było to, że coś, co w moich oczach uchodzi za mega problem, w tamtych warunkach jest normalnością. Np. boję się wszelkiej maści pasożytów żerujących na człowieku. Póki co, żaden do naszego domu się jeszcze nie dostał, choć przedszkole jest wdzięcznym miejscem ich bytowania. A tam rok szkolny w internacie dla dziewczynek, w którym Kasia pracuje, zaczyna się od mycia wszystkim głów szamponem odwszawiającym. I w trakcie roku szkolnego powtórki. O innych żywiątkach nie będę już opowiadać, wystarczy, że mi się przyśniły.
Pobudka o 4.20, bo dzieci wstają o 5.00. Jedzą śniadanie, które same muszą zrobić i (codziennie!!!) sprzątają, bo w porze deszczowej jest wszędzie błoto, a w suchej do każdego pomieszczenia wciska się tona kurzu. Okna nieszczelne albo wcale ich nie ma - są siatki.
Dzieciaki mają takie historie i takie problemy, że niejeden film można o tym nakręcić. Ogromna większość lokalnej społeczności żyje z koki. Proszę nie mylić z kokainą, do wyprodukowania której liście koki są potrzebne w ogromnej ilości plus dodatkowe procesy chemiczne. Podobno jeden gram kokainy tam na miejscu kosztuje około dolara, dwóch. U nas - pewnie koło 1500zł. Nie wiem, nigdy nie kupowałam :)  Ze zbioru koki żyją biedacy. Zbierają liście tej niewymagającej żadnych zabiegów rośliny cztery razy do roku. Trochę jak my jagody w sezonie. Z przemytu żyją grube ryby, które jeżdżą super autami i sypią dolarem. Jak jesteś kimś, to możesz zamordować żonę i policja zatrzyma się tylko po to, żeby dostać łapówkę i za chwilę cię wypuści.
Problemu narkomanii nie ma. Młodzież przygotowująca prezentacje w szkole mówiła o tym , ze narkotyki są złe, ponieważ zanieczyszczają środowisko naturalne. Jak? Przy ich produkcji wypuszcza się do rzek ścieki i one trują ryby. Więc narkotyki są złe. Jest ogromne lobby LGTB mocno działające i wykorzystujące naiwnych. Mńóstwo sekt wszelkiego rodzaju. Jest ogromna patologia wykorzystywania seksualnego dziewczynek. Jeśli to się nie wyda, to rodziny funkcjonują tak wiele lat. Jeśli ktoś zostanie złapany na gorącym uczynku, zboczeniec podlega linczowi. Przywiązują go do specjalnego drzewa, na którym żyją mrówki. Tylko one. Zżerają na żywca w kilka godzin. Policja nic nie widzi i nic nie słyszy. Jeśli wiesz o tym, że jakiś tatuś albo wujek gwałci i molestuje dziewczynkę, to żeby go zatrzymano - musisz doprowadzić typa przed coś w rodzaju pomocy społecznej  i on tam musi sam się przyznać. Ale prawo oczywiście zabrania molestowania...
Bieda z nędzą, często z lenistwa. Bo zasobów naturalnych nie brak.  Opowieści Cejrowskiego o latynoskiej naturze potwierdzają się w 100%.  Dużo można jeszcze opowiedzieć, mam nadzieję, że nic nie przekręciłam. Zainteresowanych odsyłam do Kasi. Będzie do połowy stycznia.
Polecam też stronę misji w Bulo Bulo http://www.bulobulo.ovh.org/


Ciekawe ile jeszcze wyskrobię postów przed porodem?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz