piątek, 28 sierpnia 2015

Rodzice, sąsiedzi i Boliwia

Tak, mam nadzieję, że uda mi się napisać szybciutko o radościach dnia dzisiejszego.

1. Odkryłam bardzo ciekawą stronę www.rodziceprzyszlosci.pl . Chyba jakoś tak. Zaczęłam czytać i oglądać ich filmiki z trenerami i psychologami, którzy pomagają rodzicom wychowywać dzieci bez przemocy, nie tylko tej fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej, jaką jest np. szantażowanie albo wzbudzanie w dzieciach poczucia winy, żeby zrobiły tak, jak my chcemy. Dopiero zaczęłam czytać i obejrzałam z kwadrans wypowiedzi, a już mogę się bić w pierś. Jest nad czym popracować. Gorąco polecam wszystkim,  nie tylko rodzicom i opiekunom, ale dziadkom, wujkom i każdemu dla niego samego, bo można zrozumieć skąd biorą się w nas różne zachowania.

2. Mieszkamy na nowym niewielkim osiedlu. Dziesięć budynków jednopiętrowych , w sumie 56 mieszkań. Sami młodzi ludzi z dziećmi plus trochę singli. Baśka uwielbia jeździć na rowerku po podwórku razem z dziećmi sąsiadów. Jest spokojnie, bezpiecznie. Dziś Grzesiek wyniósł mi leżak, a właściwie siedzak przed dom i patrzyliśmy, jak Basia pomyka na rowerku. Miły wieczór. Minus: nasza latorośl nie ma żadnych oporów przed wchodzeniem ludziom do ogródków i bawieniem się cudzymi zabawkami. Sąsiedzi mili, ale nie chcemy komuś zabierać czasu, a B niestety na sygnały z naszej strony: Basiu, ja już idę do domu. Idziesz ze mną?  - odpowiada : Nie. Ja zostaję.
No i Grzesiek musi ją zabierać na siłę (ja z brzuchem przez plot nie przejdę, przez szparę między płotem i domem się nie zmieszczę, a przez mieszkanie wstydzę się przejść, choć byłam zapraszana).
Plus: Poznałam dwie sąsiadki i pogadałyśmy sobie po babsku stojąc przy płocie. O placu zabaw, przedszkolach, ciążach itd.

3. Zadzwoniła dziś do mnie Kaśka. Ta, co jest na misjach w Boliwii , w Bulo Bulo (chyba tak to miejsce się nazywa). Opowiedziała mi, jak ostatnio weszła do pokoju swoich ośmioletnich  podopiecznych (zajmuje się dziewczynkami w internacie przy szkole katolickiej) wieczorem, o takiej porze, że powinny już spać. A tu jedna pod łóżkiem, druga chowa się za szafę. Powinny dostać burę za niespanie. Zapytała je czemu jeszcze nie śpią, chociaż dawno już powinny. I one się przyznały, że odmawiały różaniec za tę przyjaciółkę Kaśki z Polski, co czeka na dzidziusia. Żeby się szczęśliwie urodził.
Tu chyba nie trzeba nic więcej mówić.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Trzeci trymestr

Dzisiaj czwartek, czyli dzień, w którym doliczamy sobie kolejny tydzień. Mamy ukończone 25 tygodni, więc zaczęliśmy trzeci trymestr. Już nie grozi mi poronienie. Teraz to już nazywa się porodem przedwczesnym. Ale mam nadzieję, że dojedziemy chociaż do 34 tygodnia. Jak skończymy 36, to pojadę na zakupy (o ile będę na chodzie) i kupie sobie takie tam różne rzeczy potrzebne kobiecie, z których w ciąży się wyrasta, a mąż nie może tego kupić za nas. Tak, tak.

Miałam już kilka bardzo dobrych dni bez głupich myśli i większej ilości skurczów, ale dziś zaczyna mi się parszywy stan ducha. Rozmyślam, czy ten delikatny ból w krzyżu, to po prostu obciążenie kręgosłupa czy zwiastun porodu. A może to utajone skurcze??? Chlip, chlip.
Staram się twardo trzymać zdrowego rozsądku, ale to nie zawsze łatwe.

Przyznaję się, zaczęłam czytać o wcześniactwie, jak małe dzieci można już teraz uratować, ile z nich przeżywa itd.  Z jednej strony to trochę pocieszające, że ratuje się dzieciaki, które są naprawdę maleńkie. Z drugiej - można trafić na artykuły o nagłej śmierci łóżeczkowej i czarny scenariusz w głowie gotowy. Nie będę się nad tym jednak za bardzo rozwodzić, bo ostatnio doliczyłam się kolejnych kilku dziewczyn z mojego otoczenia, które są w ciąży. Większość pierwszy raz - a wtedy człowiek jest najbardziej podatny na czytanie i branie do serca głupot, które ludzie wypisują w internecie.

Cieszę się, że kobiety nadal chcą rodzić dzieci i nie widzą w tym formy męskiego ucisku na naszą płeć. Och, już miałam ochotę napisać coś o jednej "ministrze", ale lepiej trzymać język za zębami. Stres w ciąży nie służy, a o grzech też nie trudno, jak się myśli o takich tam... kobietonach (jak mawiał Konwicki).
Dziewczyny - filtrujcie rozsądkiem to co ja tu wypisuję. Ja mam wadę anatomiczną, stąd te nasze problem i stresy. Wy raczej nie, więc zwyczajnie, ciążowo dbajcie o siebie i będzie ok. Ja w pierwszej ciąży byłam tak beztroska, że aż się wstyd przyznać i z zadartym nosem powtarzałam, że ciąża to nie choroba. Nosiłam siatki z zakupami, jeździłam na rowerze jeszcze na początku drugiego trymestru, zakładałam buty stojąc na jednej nodze (narażając się na upadek), podnosiłam spore dzieciaki. Podobno głupi mają szczęście w życiu i coś w tym jest, bo urodziłam Basię w 40 tygodniu i 3 dniu ciąży. W drugiej ciąży zachowywałam się odrobinę mniej głupio, ale też się nie oszczędzałam. To niestety w połączeniu z moją niewykrytą niewydolnością skończyło się poronieniem. Nie piszę tego, żeby się oskarżać albo usprawiedliwiać. Rzeczy przeszłe nie należą już do mnie. Ale chcę przestrzec inne kobiety, żeby zdobyły w ciąży podstawową umiejętność: OLEWANIA spraw nieważnych i maksymalnego oszczędzania się, bez względu na to, czy wcześniej udało im się urodzić gromadę dzieci. Uwielbiam te opowieści babć, że ktoś tam poszedł w 9 miesiącu ciąży albo trzy dni po porodzie kopać ziemniaki motyką na polu i nic mu nie było. Np. moja babcia Zosia urodziła moją ciotkę Alinę jakoś na początku jesieni, a latem jeszcze pomagała przy żniwach. Dziadek szedł z kosą, a ona za nim zbierała sierpem. I skwitowała to : "Wiesz, ciężko mi już było wtedy, bo duży brzuch miałam i niedobrze mi było się schylać".
Ja osobiście odradzam ręczne żniwowanie w ciąży.
Dużo odpoczywać, nie robić głupot, pytać lekarza o szyjkę (niech bada i się nie wykręca!) i uważać na infekcje, a w razie bólu brzucha albo zagęszczenia skurczów jechać do szpitala. Nie przejmować się, że ktoś nas może wziąć za wariatkę. Lepiej przegiąć w tę stronę niż w drugą.

Ostatnia rzecz - o uprzedzeniach. Zbieram się już jakiś czas, żeby coś o tym napisać.
Po pierwsze - definicja. A zatem uprzedzenie (w moim rozumieniu )jest to postawa, w której zakładam że ktoś coś zrobi, chociaż jeszcze wcale tego nie zrobił. I raczej zakładam, że to będzie coś niemiłego dla mnie, więc zaczynam takiego człowieka unikać.
Po drugie - skąd się biorą. Otóż w moim przypadku wytryskają z dwóch źródełek. Pierwszym jest powtórzenie się jakiegoś doświadczenia. Np. chamsko rozpychająca się w kolejce w przychodni starsza kobieta. Nie wiem jak wy, ale ja już spotkałam takie i nasłuchałam się od innych. Więc jak widzę starszą ode mnie kobietę, tak co najmniej koło 60 , to zaczynam na nią podejrzliwie patrzeć. i jak coś zrobi nie tak, to myślę " Proszę bardzo , miałam rację! ". Wiem, wredne to z mojej strony nie mniej, niż zachowanie takiej kobiety. A przecież nie raz spotkałam się z wielką uprzejmością ze strony starszych pań. Np. kiedyś jedna  przepuściła mnie w stukilometrowej kolejce w mięsnym (tak, nasz mięsny jest tak oblegany), bo byłam z Basią.
Drugie źródełko to moje kompleksy. Są ludzie, których właściwie mało znam, mało razy się z nimi spotkałam i nie zawsze te spotkania jakoś tak gładko poszły, do tego zaczęłam snuć jakieś domysły (głupie i nieuzasadnione) i jakoś tak boję się znowu z nimi spotkać. Wolę zachować dystans, bo wydaje mi się, że w ten sposób uniknę niezręcznych sytuacji. I przede wszystkim - oceny mojej osoby. Jakbym miała obowiązek być doskonała i nieskazitelna pod każdym względem.
I to moje zachowanie też jest strasznie głupie. Więc ostatnio staram się nie uprzedzać, tylko patrzeć na fakty. I nie bać się spotkań z ludźmi, rozmów. Można się mile zaskoczyć ;)

O tych uprzedzeniach właściwie chciałam napisać dlatego, że  - mea maxima culpa! -  jestem uprzedzona właśnie do starszych kobiet. Tak powyżej pięćdziesiątki. Nasłuchałam się już różnych "dobrych rad" od starszych kobiet i z wieloma rzeczami się nie zgadzam. Ale to nie znaczy , że one nie mają racji ZAWSZE. Otóż, im jestem starsza, tym  - z bólem i paleniem uszu - stwierdzam , że jednak czasami ją mają. W niektórych kwestiach nawet częściej, niż czasami. Ała, ała. To delikatnie urażona pycha mnie uwiera.
Więc jak te matki, teściowe i babcie mówią nam: "¨Usiądź jak zakładasz buty" albo "Nie dźwigaj tego" to skłońmy pokornie głowę, bo mają rację.
Jak mówią, że gdy ciężarna patrzy przez dziurkę od klucza, to rodzi się rude dziecko albo żeby nie przechodzić pod drabiną, bo dziecko owinie się pępowiną, to lepiej spuścić na to zasłonę milczenia...

Kończę.

PS: Jak posiedziałam chwilę przy komputerze i pisałam tego posta, to przestało mnie boleć w krzyżu. Czyli to normalne rozciąganie się mojego korpusu. Dzięki niech będą Segalowi, która namówiła mnie do pisania bloga (podejrzyjcie jej bloga - pączek w maśle). Polecam.



czwartek, 20 sierpnia 2015

Grubość widzę

Przebywając od czasu do czasu na patologii ciąży poczyniłam refleksję, że mężczyźni (a przynajmniej ci, których tam widziałam) kochają swoje żony. Na salach przedporodowych (tam się początkowo leży z przedwczesnymi skurczami i kroplówką) są zazwyczaj kobiety tuż przed porodem, no. przed cesarką. Z nadciśnieniem. Ze spuchniętymi nogami. I w ogóle wszystkim spuchniętym. I nie oszukujmy się - nie wyglądamy tam zbyt szałowo. Poczochrane, nieumalowane, ubrane w koszule nocne z Auchan. I ci mężowie siedzą przy tych żonach, głaszczą je po buzi i patrzą w nie jak w obrazek. Takie obrazki powinno się pokazywać na kursach przedmałżenskich.

I patrzę tak na siebie dzisiaj. Przytyłam umiarkowanie, bo na początku ciąży schudłam, teraz mi przybyło, ale bilans niezły.  Nawet się nie obraziłam, jak mi Grzesiek powiedział dzisiaj patrząc na moje plecy, że... "poszerzyłam się". No tak... Moja talia gdzieś tam jest pod warstwą izolacyjną.

Gorzej z twarzą. Co bym nie zrobiła, w ciąży wyglądam... inaczej. Nie wiem na czym to polega. Czy tylko na przytyciu? Chyba nie. Jakaś taka nijaka się robię.
Próżna ze mnie kobieta, tak się rozwodzić nad swoim wyglądem. Ale tak myślę sobie, że czas płynie, są ciąże i nie-ciąże, a ja i tak się zmieniam. I to dobrze. Tak powinno być.  Trzeba dbać o siebie w granicach rozsądku i już. Wzięłam sobie do serca to, co powiedziała kiedyś Małgorzata Terlikowska. Że po urodzeniu kilkorga dzieci kilogramy jej zostały i to trudno zmienić. Ale nie pozwala sobie na chodzenie po domu w szlafroku do południa, na przetłuszczone włosy. Codziennie się maluje, nawet gdy nie wychodzi na miasto. Bo mąż ją codziennie ogląda. I to jest to, co ona teraz może zrobić.

To ja też idę sobie zrobić jakąś szałową fryzurę, bo to jest to, co teraz mogę zrobić. Malować się na noc nie będę, w końcu życie nie telenowela.

.     .    .     .     .     .    .    .    .    .    .    .    .

Mama: Basiu, chciałabyś pójść ze mną na spacer na podwórko?
Basia: A ty masz siłę chodzić?

W świadomości Basi już chyba zawsze będę polegiwać na kanapie. Ale jeszcze tylko trzy-cztery miesiące.


poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Czerwony rower

Witam. Zapomniałam wczoraj napisać, że słyszałam o super miejscu na Pradze. Przyznaję się, teraz będzie lokowanie produktu. est to bar CZERWONY ROWER.  Trzeba wejść w bramę przy Targowej 82. Jest smacznie, zdrowo i tanio. Zupa za 3 zł, drugie danie za 6-9zł. Prowadzi to Fundacja Otwarte Drzwi. Dochód przeznaczony jest na jej cele statutowe. Więc pyszne jedzenie i z misją. Polecam. Wiem, że powinnam najpierw sama przetestować, ale z wiadomych przyczyn nie mogę. Ale słyszałam o Czerwonym rowerze z porządnych źródeł. Jeśli ktoś mieszka na Pradze albo bywa w okolicach Wileńskiego - niech sprawdzi i napisze w komentarzu, czy usatysfakcjonowany.

Mam też pytanie. Kto z czytelników bloga był/jest w Kenii albo Czarnogórze? :P

niedziela, 16 sierpnia 2015

Zmywarka party

Jest tyle ciekawych rzeczy do napisania, że pewnie nie uda mi się opisać nawet połowy. Ciekawych nie w jakiś nadzwyczajny sposób, ale tak... zwyczajnie.

Wczoraj odbyło się u nas "zmywarka party". Goście chyba nie mieli świadomości, ale jakoś tak po imprezie pomyślałam sobie, że pojawienie się w naszym domu tego cudeńka na raty jest warte świętowania. Zmywać nie lubię. Grzesiek twierdzi, że nawet lubi. Powiedzmy, że wierzę. Ale ile można? To znaczy można i korona nikomu z głowy nie spadła, ale ze względu na awaryjny tryb funkcjonowania naszego domu Grzesiek zmywa sam od kilku miesięcy , a ja już nawet wyrzutów sumienia nie mam, że zostawiam brudne naczynia. Nawet przestałam się już litować nad nim. Lecz oto w czwartek nadjechała. Przez cały dzień Grzesiek kombinował jak ją wbudować, bo kupiliśmy zwykły front do szafki 60 cm i trzeba było zamontować go tak, żeby... hmmm. jak to wytłumaczyć... żeby się łamał przy otwieraniu drzwiczek. Te ikeoskie za 160 zł (a nie 30) montuje się na jakichś szynach. Niestety to wszystko drogie i dostosowane do zmywarek zakupionych w szwedzkim sklepie, a nie takich aristonowych. Wymyśliliśmy więc swój sposób …) Zainteresowanych zapraszamy do obejrzenia.

Wracając do imprezy, to było naprawdę super. Teraz zastanawiam się kto z jej uczestników to czyta i komu półświadomie schlebiam. Trudno.  W każdym razie przyjechały do nas cztery wspaniałe. Zjedliśmy obiad, kto mógł i chciał wypił to i owo (nie wdając się w szczegóły, bo to sierpień - miesiąc trzeźwości, a my tu taka balanga). Wydaje mi się, że wszystkim nam było dobrze, bo każdy siedział/leżał gdzie chciał, jadł co było i gadał bez opamiętania. Tematów do obgadania milion.

Dziś  - jak zwykle - musiałam się chociaż trochę wychłostać. Bo pomyślałam, że znów przygotowaliśmy za mało jedzenia, bo po kilku godzinach trzeba było pomyśleć o kolacji.  Nie ma jednak co przesadzać z tym chłostaniem. Płynów był dostatek ;) Postanowiłam, że wyciągnę wnioski na przyszłość, ale już nie ma co się pognębiać.

Dobrze mieć przyjaciół. Ludzi, przy których nie trzeba udawać, spinać się. Którzy cię z miłością sponiewierają, jak wymyślasz głupoty albo użalasz się nad sobą.  Dzięki dziewczyny.
Uczę się dbania o relacje. Że trzeba czasem zadzwonić i zapytać co słychać, żeby nie być takim dziadem, co się odzywa tylko wtedy, gdy ma jakąś sprawę albo brzydko mówiąc chce załatwić jakiś interes. Trzeba łapać chwile razem, bo życie jest kruche.
Mam też przyjaciół, z którymi spotykam się i rozmawiam bardzo rzadko i dla obu stron jest to normalne. Np. Kaśkę, co siedzi w Boliwii na misjach albo Marcina, którego ostatnio widziałam cztery lata temu na naszym ślubie, gdzie nam błogosławił. Jak już byliśmy bliscy spotkania, to akurat urodziłam Basię i znów nie wyszło. Mieszka teraz (chyba) w Janowcu Wielkopolskim.
To są tacy przyjaciele, że jak się spotykamy po kilku czasem latach, to jest dużo do opowiedzenia, ale mówimy jednym językiem. I chyba zawsze nosimy się w sercach. Ani, od kiedy wstąpiła do Rybna nie widziałam już dwa lata, bo nowicjat i moje ciąże. Ale jak się czasem modlę brewiarzem albo przyjmuję Komunię Świętą, to wiem, że w Bogu jesteśmy blisko siebie, chociaż nie rozmawiamy. Jezus jest wtedy  we mnie, a ja w Nim. I oni w Nim. Więc wszyscy razem. I jest radość.

...........................................................................................................................................................


Muszę na tym moim blogu zrobić chyba taką podstronę "POLECAM".
Dzisiaj polecam bardzo dobry film. Polski tytuł to " Z dystansu". Angielski to chyba "Detachment". Nie znam angielskiego, więc przepraszam za ewentualny błąd.
Świetny, dający do myślenia. O amerykańskim szkolnictwie. Myślę, że nie tylko amerykańskim.
Tony Kaye, który go wyreżyserował zrobił kilka lat temu "American history X" (pol. "Więzień nienawiści"). Mocny film. Jest kilka brutalnych scen, ale wart obejrzenia. Nienawiść nie bierze się znikąd.

Moja ukochana bloggerka Justyna Walczak wróciła do pisania. Pochłonęłam sierpniowe posty, czekam na więcej. Samo życie.

Tablet mi się popsuł (gniazdo do ładowania), więc korzystam z kompa Grześka. Plus: klawiatura i brak denerwującego słownika. Minus: mniejsza dostępność. Jak się przestanę odzywać, to znaczy że nei mam dostępu albo znów jestem w szpitalu (oby nie). Dziś złapały mnie masowe skurcze. No-spa i magnez w podwójnej dawce pomogły, ale dziwnie się czuję od tego magnezu. Podobno dzieci urodzone po takich ciążach z dużą ilością leków rozkurczowych miewają problemy z napięciem mięśniowym. Wolę mieć dziecko z nieprawidłowym napięciem, niż urodzone w 23 tygodniu, które umrze na moich oczach.  Biedna ta nasza Marysia. Jeśli ja się teraz często denerwuję, to ona pewnie też. Jak się urodzi  i podrośnie, to ją wyślemy na jakąś terapię. A może będzie super wyluzowana od tych Nosp ;) Dosyć ma dzień swojej biedy.

Nie wiem o czym jeszcze miałam napisać.  I tak już długi ten post.
Ach, niech sprawiedliwości stanie się zadość. trzeba wrzucić kolejne zastosowanie ziemniaka.

ZASTOSOWANIE NR 2
Knedle. Ciasto trochę jak na kopytka, czyli gotowane ziemniaki, jajo, mąka pszenna plus łyżka ziemniaczanej. I śliwki do nadzienia. Proporcji oczywiście nie podaję. Ważne, żeby nie dać za dużo mąki, bo będą twarde jak kamień. Śliwki warto pokroić na małe kawałki, bo jak owiniesz pół dorodnej węgierki albo renklody, to wyjdzie knedlisko, które się długo gotuje i rozwala przy ewentualnym odsmażaniu.
My jemy z bułeczką i masełkiem plus cukier. Można też ze śmietaną i cynamonem.
Pyszota i po taniości.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Hormony

Hormony to wielka siła rządzącą kobietą. Kto zaprzecza - ten życia nie zna .

Byliśmy dziś u prof. Chazana na comiesięcznej wizycie. Wszystko w porządku. Profesor zapytał skąd biorą się moje lęki, skoro fizycznie czuję się dobrze.
Myślałam o tym w drodze powrotnej. I wymyśliłam trzy " siły":
1. Fizjologia, czyli te hormony tytułowe. W normalnym cyklu kobiety, to wiadomo, że są dni kiedy jest słodka jak miód i takie , że bez kija nie podchodź. Nie chcę przez to powiedzieć, że człowiek jest zdeterminowany fizjologią ( jak twierdzą niektórzy, tłumacząc swoje niepohamowanie w sferze seksualnej). Rozum na szczęście silniejszy ( zazwyczaj). Ale dobrze jest wiedzieć, skąd się we mnie biorą różne uczucia. W ciąży hormony przypuszczają na mnie zmasowany atak. Płakać mi się chce z byle powodu albo wszytko mnie denerwuje. Arrrr!
2. Psychika. Przeżyłam już stratę dziecka. Pamiętam okoliczności.  Strach szuka wentyla bezpieczeństwa. Staram się racjonalizować sytuację, ale to nie wystarcza, bo jest jeszcze...
3. Dusza. Tak, tak, ona istnieje. I walka toczy się też w swerze duchowej. Bo co/kto podsuwa mi straszne myśli i lęki? Komu zależy na tym, żebym żyła w strachu? Jak niewolnik. " Przyprowadziłeś  nas na pustynię, żebyśmy tu pomarli z głodu i pragnienia." Brzmi znajomo.

Jezu, ufam Tobie. Że mnie nie skrzywdzisz. Wierzę, że jesteś dobry. Zawsze.

piątek, 7 sierpnia 2015

Upał

Nie wiem jak u Was, ale u nas jest ciepło ;)

Odkryłam jakiś czas temu, że jeśli człowiek leży i nie wykonuje żadnych ruchów, to człowiekowi mniej gorąco. Najlepiej podłączyć się rurką do zimnego napoju. I nie ruszać niczym poza gałkami ocznymi. Pomaga.

Ostatnio uświadomiłam sobie, że po raz kolejny w życiu skompromitowałam się niewiedzą życiowo-językową. Nie pochwalę się jak - w ramach oszczędzania samej siebie. Ale przypomniała mi się w tej sytuacji anegdota Konwickiego. Chociaż literat ów miał chwilowy romans z systemem, to cenię go za całokształt. I odczuwam solidarność we wspólnych kompleksach. Otóż Konwicki wspomina, że po raz pierwszy ośmieszył się publicznie będąc uczniem gimnazjum ( przedwojennego). Mieli tam młodą i bardzo ładną nauczycielkę biologii. Kiedyś zapytała go znienacka. Nie bardzo był nauczony.
- To co możesz powiedzieć o zającach?
Pomyślał chwilę i powiedział:
- Największymi wrogami zajęcy są wilcy.

Podobno klasa tak się śmiała, że niektórzy pospadali z krzeseł. A on nie wiedział czemu, bo u nich tak się mówiło. Wilcy.
Oj znam ja to uczucie...


niedziela, 2 sierpnia 2015

Szpitalny rosołek.

Dziś duet Mama&Marysia nadaje z ulubionego lokalu gastronomicznego zwanego przez niewdzięczników Szpitalem Bródnowskim. Tak, tak, zaznajomiłyśmy się już dobrze z przestrzennymi korytarzami, całkiem miłą salą i zwyczajami stołówkowymi. Wszak to już trzeci nasz pobyt tutaj. Dziś rosół ( zjadłyśmy dwie porcje) , a na drugie kurczak z ziemniakami i marchewką. Że dużo jem? Ależ skąd! Ja to podziobałam jak wróbelek. Ale Marysia, owszem owszem. Apetyt ma. Ciekawe po kim?
Ale może po ( kobiecej) kolei.

Myślę w tej chwili o czytelnikach tego bloga. Grupa to być może zróżnicowana pod względem wiedzy na temat moich doświadczeń położniczych, więc kilka słów wyjaśnienia i ogólnego zarysu sytuacji.
W grudniu 2012 roku urodziłam Basię. Idealna ciąża, poród siłami natury. Długi ( w moim odczuciu), ale zakończony sukcesem. Córa 3900 g, 58 cm. Patrzyłam na nią i rozczulałam się, że to takie maleństwo. A położone mówiły, że taka malutka to ona znowu nie jest. Może dlatego podczas porodu pękła mi szyjka macicy. Wrażliwsi już pewnie mdleją wyobrażając to sobie, ale trudno. To jest blog dla prawdziwych twardzieli i tych, którym nie płoną lica, gdy słyszą o anatomii kobiety.
W maju 2014 zaszłam po raz drugi w ciążę.  Michała straciliśmy 17 września, w 20 tygodniu ciąży. Powodu oczywiście nikt nie był w stanie podać, ale pojawiło się podejrzenie niewydolności wspomnianej szyjki macicy. Być może napiszę kiedyś więcej o okolicznościach tamtych wydarzeń, ale nie dziś. Nie jest to dla mnie temat tabu, wręcz przeciwnie, opowiadam kobietom zwłaszcza i ostrzegam przed pewnymi zagrożeniami. Ale nie dziś. Na to trzeba czasu i spokoju.
W marcu tego roku zaszłam w ciążę. Od początku byłam wewnętrznie ściśnięta strachem o dziecko. W maju, w 10 tygodniu na USG wyszło, że już moja szyjka jest trochę za krótka. To był piątek. Wróciłam do domu i zaczęłam rozdział mojego życia zwany " Wielkie leżenie". W sobotę też leżałam. Wieczorem bardzo chciałam jechać na mszę wspólnotową. Pojechaliśmy. Cały czas siedziałam. Gdy wróciliśmy do domu, nagle dostałam dużego krwawienia. Zadzwoniliśmy po teściów, żeby przyjechali zająć się Basią. Poprosiłam Grześka, żeby zadzwonił po pogotowie, licząc, że karetką szybciej dostanę się do szpitala, a i tak musieliśmy czekać na dziadków.  Grzesiek miotał się po domu pakując niezbędne rzeczy, a ja leżałam na kanapie. W takich sytuacjach nie panikuję. Panikuję z powodów małych i głupich. Intelektualnie byłam absolutnie skoncentrowana na tym co musimy wziąć i zrobić. Emocjonalnie przeżywałam już śmierć kolejnego dziecka. Już się z nim żegnałam. Wysłałam SMS-y do dwóch znajomych małżeństw i naszego przyjaciela, Marcina ( księdza), żeby się modlili. Przyjechali dziadkowie, za nimi karetka. Pan ratownik pojęczał, że mogliśmy sami jechać, że oni mi nic nie pomogą i że " ludzie traktują karetki jak darmowe taxi.". Dziad straszny krótko mówiąc. Racji trochę miał, bo mogliśmy sami jechać, ale empatii - zero.
Wzięli mnie do Bródnowskiego. Całą drogę przypominało mi się, że ( podobno) najlepszą modlitwą w takich sytuacjach jest błogosławienie Boga. Trochę błogosławiłam, ale łatwiej mi było powtarzać " Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla nas i całego świata". W szpitalu zaspani lekarze zbadali mnie, dali jeden Duphaston i położyli na patologii ciąży. I kazali spać. Tu jest cud nr 1. Krwawienie bardzo szybko ustało. Poleżałam ze 4 dni i do domu.
Zaczęło się leżenie w domu.
Pierwszą wizyta u prof. Chazana. Dużo pokoju i nadzieji. Skierowanie na szew.
W czerwcu, w 15 tyg ciąży  założono mi szew na Madalińskiego. Miły szpital, zabieg umiarkowanie przyjemny ( pod narkozą, ale po jej ustąpieniu było nieprzyjemnie przez kilka godzin).
Miesiąc temu, w lipcu pojawiły mi się małe skurcze. Trzy dni w Bródnowskim, kroplówka z magnezu i było ok. Zażartował wtedy, że mamy nową rodzinną tradycję - comiesięczne wizyty w szpitalu.
No i mamy sierpień. Wczoraj, to jest w sobotę, znów skurcze. Dwie No-spy nie pomogły. W szpitalu od razu mnie przyjęto. Znów kroplówka i większa dawka luteiny.

Jestem zatem w szpitalu. Nawet polubiłam to szpitalne życie. Zupy dobre z dolewką. Nic nie robię, lenię się dzień cały. Nic mnie nie boli. Nie cierpię.
Tylko smutno mi, że znów kilka dni nie będę się widzieć z Basią. Na ten oddział nie wolno wprowadzać dzieci do 12 roku życia. Ostatnio taka przytulaśna była. Przeczuwała bidulka, że znów się rozstaniemy. Grzesiek zawiózł ją do dziadków. Wiem, że jej tam na wsi dobrze, biega pewnie teraz w majteczkach po trawie albo prosi dziadka, żeby powoził ją w taczkach. Mam nadzieję, że teściowie jej nie rozpuszczą doszczętnie.

I muszę się na koniec do czegoś przyznać.
Chce mi się ryczeć w kołderkę i pochlipać. Z tej bezradności i niemocy.
Nie jestem bohaterem. Wszystkim dzwoniącym mówię, że spokojnie, nic strasznego się nie dzieje. Ale ja WIEM. Wiem, że nie wszystkie ciążę kończą się szczęśliwie. Że dziś nie ma skurczy, ale jutro mogą być. Że w 22 tyg Marysia nie jest w stanie przeżyć poza moim organizmem. I inne takie myśli.

Denerwują mnie głupie pocieszenia, że " Nie martw się, wszystko będzie dobrze." A skąd wiesz? Kim jesteś, że możesz mi to zagwarantować? Jesteś Bogiem?
Wiem, że ludzie mi tak z dobrej woli mówią. Ale daliby spokój.
Jak przyjdzie ktoś do mnie i powie : Modliłem się za ciebie. Bóg dał mi słowo, że szczęśliwie urodzisz. Uwierzę.
Racjonalizm też do mnie przemawia. Że mam szew, leki, jestem w szpitalu, nic się teraz nie dzieje. Pociesza mnie to trochę.

Wiem też ( nauczona życiowym doświadczeniem), że cokolwiek będzie się działo, Bóg jest ze mną. Kocha mnie i mnie trzyma, gdy leżę. A leżę całym swym jestestwem.



Tylko mnie nie pocieszajcie. Pochlipię sobie, jak warunki będą sprzyjające. A później włączę ulubiony serial, zjem niedozwolone ciasteczko i powiem dołowi : PRECZ!

Jak chcecie coś dla nas zrobić, to się za nas módlcie. Nadal, znów albo dopiero. My wam się pewnie nigdy za to nie wypłacimy, ale Pan Bóg Wam odda. Serio. On płaci nasze rachunki, a my spijamy śmietankę ;)