niedziela, 16 sierpnia 2015

Zmywarka party

Jest tyle ciekawych rzeczy do napisania, że pewnie nie uda mi się opisać nawet połowy. Ciekawych nie w jakiś nadzwyczajny sposób, ale tak... zwyczajnie.

Wczoraj odbyło się u nas "zmywarka party". Goście chyba nie mieli świadomości, ale jakoś tak po imprezie pomyślałam sobie, że pojawienie się w naszym domu tego cudeńka na raty jest warte świętowania. Zmywać nie lubię. Grzesiek twierdzi, że nawet lubi. Powiedzmy, że wierzę. Ale ile można? To znaczy można i korona nikomu z głowy nie spadła, ale ze względu na awaryjny tryb funkcjonowania naszego domu Grzesiek zmywa sam od kilku miesięcy , a ja już nawet wyrzutów sumienia nie mam, że zostawiam brudne naczynia. Nawet przestałam się już litować nad nim. Lecz oto w czwartek nadjechała. Przez cały dzień Grzesiek kombinował jak ją wbudować, bo kupiliśmy zwykły front do szafki 60 cm i trzeba było zamontować go tak, żeby... hmmm. jak to wytłumaczyć... żeby się łamał przy otwieraniu drzwiczek. Te ikeoskie za 160 zł (a nie 30) montuje się na jakichś szynach. Niestety to wszystko drogie i dostosowane do zmywarek zakupionych w szwedzkim sklepie, a nie takich aristonowych. Wymyśliliśmy więc swój sposób …) Zainteresowanych zapraszamy do obejrzenia.

Wracając do imprezy, to było naprawdę super. Teraz zastanawiam się kto z jej uczestników to czyta i komu półświadomie schlebiam. Trudno.  W każdym razie przyjechały do nas cztery wspaniałe. Zjedliśmy obiad, kto mógł i chciał wypił to i owo (nie wdając się w szczegóły, bo to sierpień - miesiąc trzeźwości, a my tu taka balanga). Wydaje mi się, że wszystkim nam było dobrze, bo każdy siedział/leżał gdzie chciał, jadł co było i gadał bez opamiętania. Tematów do obgadania milion.

Dziś  - jak zwykle - musiałam się chociaż trochę wychłostać. Bo pomyślałam, że znów przygotowaliśmy za mało jedzenia, bo po kilku godzinach trzeba było pomyśleć o kolacji.  Nie ma jednak co przesadzać z tym chłostaniem. Płynów był dostatek ;) Postanowiłam, że wyciągnę wnioski na przyszłość, ale już nie ma co się pognębiać.

Dobrze mieć przyjaciół. Ludzi, przy których nie trzeba udawać, spinać się. Którzy cię z miłością sponiewierają, jak wymyślasz głupoty albo użalasz się nad sobą.  Dzięki dziewczyny.
Uczę się dbania o relacje. Że trzeba czasem zadzwonić i zapytać co słychać, żeby nie być takim dziadem, co się odzywa tylko wtedy, gdy ma jakąś sprawę albo brzydko mówiąc chce załatwić jakiś interes. Trzeba łapać chwile razem, bo życie jest kruche.
Mam też przyjaciół, z którymi spotykam się i rozmawiam bardzo rzadko i dla obu stron jest to normalne. Np. Kaśkę, co siedzi w Boliwii na misjach albo Marcina, którego ostatnio widziałam cztery lata temu na naszym ślubie, gdzie nam błogosławił. Jak już byliśmy bliscy spotkania, to akurat urodziłam Basię i znów nie wyszło. Mieszka teraz (chyba) w Janowcu Wielkopolskim.
To są tacy przyjaciele, że jak się spotykamy po kilku czasem latach, to jest dużo do opowiedzenia, ale mówimy jednym językiem. I chyba zawsze nosimy się w sercach. Ani, od kiedy wstąpiła do Rybna nie widziałam już dwa lata, bo nowicjat i moje ciąże. Ale jak się czasem modlę brewiarzem albo przyjmuję Komunię Świętą, to wiem, że w Bogu jesteśmy blisko siebie, chociaż nie rozmawiamy. Jezus jest wtedy  we mnie, a ja w Nim. I oni w Nim. Więc wszyscy razem. I jest radość.

...........................................................................................................................................................


Muszę na tym moim blogu zrobić chyba taką podstronę "POLECAM".
Dzisiaj polecam bardzo dobry film. Polski tytuł to " Z dystansu". Angielski to chyba "Detachment". Nie znam angielskiego, więc przepraszam za ewentualny błąd.
Świetny, dający do myślenia. O amerykańskim szkolnictwie. Myślę, że nie tylko amerykańskim.
Tony Kaye, który go wyreżyserował zrobił kilka lat temu "American history X" (pol. "Więzień nienawiści"). Mocny film. Jest kilka brutalnych scen, ale wart obejrzenia. Nienawiść nie bierze się znikąd.

Moja ukochana bloggerka Justyna Walczak wróciła do pisania. Pochłonęłam sierpniowe posty, czekam na więcej. Samo życie.

Tablet mi się popsuł (gniazdo do ładowania), więc korzystam z kompa Grześka. Plus: klawiatura i brak denerwującego słownika. Minus: mniejsza dostępność. Jak się przestanę odzywać, to znaczy że nei mam dostępu albo znów jestem w szpitalu (oby nie). Dziś złapały mnie masowe skurcze. No-spa i magnez w podwójnej dawce pomogły, ale dziwnie się czuję od tego magnezu. Podobno dzieci urodzone po takich ciążach z dużą ilością leków rozkurczowych miewają problemy z napięciem mięśniowym. Wolę mieć dziecko z nieprawidłowym napięciem, niż urodzone w 23 tygodniu, które umrze na moich oczach.  Biedna ta nasza Marysia. Jeśli ja się teraz często denerwuję, to ona pewnie też. Jak się urodzi  i podrośnie, to ją wyślemy na jakąś terapię. A może będzie super wyluzowana od tych Nosp ;) Dosyć ma dzień swojej biedy.

Nie wiem o czym jeszcze miałam napisać.  I tak już długi ten post.
Ach, niech sprawiedliwości stanie się zadość. trzeba wrzucić kolejne zastosowanie ziemniaka.

ZASTOSOWANIE NR 2
Knedle. Ciasto trochę jak na kopytka, czyli gotowane ziemniaki, jajo, mąka pszenna plus łyżka ziemniaczanej. I śliwki do nadzienia. Proporcji oczywiście nie podaję. Ważne, żeby nie dać za dużo mąki, bo będą twarde jak kamień. Śliwki warto pokroić na małe kawałki, bo jak owiniesz pół dorodnej węgierki albo renklody, to wyjdzie knedlisko, które się długo gotuje i rozwala przy ewentualnym odsmażaniu.
My jemy z bułeczką i masełkiem plus cukier. Można też ze śmietaną i cynamonem.
Pyszota i po taniości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz