sobota, 30 kwietnia 2016

Zasady i kwasy

Dzisiaj sobota, a zatem słodyczowy dzień. Nie pamiętam kiedy wprowadziliśmy tę zasadę w naszym domu, może będzie już z rok. Polecam wprowadzenie słodyczowych dni - o ile dajecie swoim dzieciom słodycze. Bo niektórzy rodzice wcale nie daję - wielki szacunek dla nich. My jesteśmy takimi średnio-dobrymi rodzicami, więc czasem dajemy. A to czasem jest w soboty i niedziele plus "iwenty", czyli goście w tygodniu (ciasteczka na stole) albo spotkania z dziadkami, kiedy nie chce mi się rozdzierać szat i dyskutować z babciami o szkodliwości jednego cukiereczka. Dzięki wprowadzeniu zasady, że słodycze w weekend zyskaliśmy sensowny argument, dlaczego  Basia nie zawsze je dostaje.
- Mamo, mogę dostać cukierka?
- Nie Basiu, dzisiaj nie jest słodyczowy dzień.
- A kiedy będzie?
- Za trzy dni. Dzisiaj jest środa, jeszcze tylko czwartek i piątek, a w sobotę już będzie słodyczowy dzień.
Nie pamiętam kiedy ostatnio Baśka wdawała się w dalszą dyskusję z argumentami "Ja chcę!" albo "Dlaczego dzisiaj nie jest słodyczowy dzień?".

Podobnie mamy z oglądaniem kreskówek. Zasada w naszym domu jest taka, że nie wcześniej niż o godzinie 12.00. Basia patrzy z nadzieją na zegarek i mówi:
- Zobacz mamo, wskazówki zaraz będą do góry!
Dlaczego od 12.00? Bo tak ;) To jest bardziej ograniczenie dla nas, niż dla niej. Nie oszukujmy się - włączając jej bajkę robię to dla siebie, żeby zyskać chwilę spokoju albo móc zająć się Marynią. Wtórnie robię to , aby sprawić Basi przyjemność.
Zasady oglądania bajek są takie , że maksymalnie 30 minut dziennie, w weekendy trochę więcej. Ta zasada niestety ostatnio została nadszarpnięta. Gdy Basia choruje i jest ze mną i Mary w domu, to szybko kończą mi się pomysły jak ją zająć. Rysować nie lubi, zabawki bardzo szybko jej się nudzą. Ostatnio nie chce uczyć się czytania (metodą symultaniczno-sekwencyjną - napiszę o tym przy okazji). Są oczywiście zabawy, którym mogłaby oddawać się godzinami, np. wspominana już na blogu Matylda. Jak słyszę "Mamo, pobawisz się ze mną Matyldą?" to ciarki mnie przechodzą po plecach. Ile można? Zła ze mnie matka, ale nie cieszę się, że ona to tak lubi. Już naprawdę kilkadziesiąt razy wystawiałyśmy "Kopciuszka" i "Śpiącą królewnę" za pomocą papierowych laleczek. Już w gardle mi więzną powtarzane w kółko sekwencje " Uwaga, uwaga, król urządza bal, na który zaproszone są wszystkie panny w królestwie...". Znajoma wytłumaczyła mi ostatnio, że powtarzanie zabaw albo oglądanie w kółko tych samych bajek jest dla dzieci ważne, bo daje im poczucie bezpieczeństwa (bo wiedzą co będzie dalej) i konstytuuje ich świat. Czy jakoś tak. Poddaję się zatem od czasu do czasu i wołam kiedy trzeba głosem złej macochy:
- Córeczki, książę szuka żony!
Grzesiek twierdzi, że w tej roli jestem niezastąpiona. W akcie zemsty podsuwam czasem Basi pomysł, że może tatuś pobawi się z nią Matyldą. Takie małe małżeńskie złośliwości ;)

Ach! Właśnie! Zaczęłam od słodyczy i nie dodałam tego, do czego dążyłam. Otóż ograniczenie słodyczy nastąpiło nie tylko ze względu na szkodliwy wpływ cukru ogólnie na zdrowie (zaburzenia łaknienia, obniżenie odporności, sprzyjanie chorobom grzybicznym i pasożytniczym, nadpobudliwość itd), ale przede wszystkim ze względu na zęby. Bo dla zębów ten jeden cukiereczek dany przez babcię jest równie szkodliwy jak pięć takich cukiereczków. Zaliczyliśmy już pierwszą wizytę u stomatologa dziecięcego. Super lekarz z podejściem do dzieci, ale Basia pozwoliła mu tylko zajrzeć do buzi. Fluoryzacji już nie dała zrobić, o innych zabiegach nie wspominając. Zwrócił nam uwagę na to, żebyśmy od razu po jedzeniu myli Basi zęby, bo przez pierwsze 30-60 minut bakterie odżywione cukrem robią największe szkody. Wprowadziliśmy zatem zasadę, że od razu po zjedzeniu słodyczy myjemy zęby. Basia przystała na taki układ i - wstyd się przyznać - jest w tym bardziej sumienna, niż ja. Ostatnio pozwoliłam jej napić się słodkiego napoju i wytłumaczyłam czemu jest niezdrowy ("Mamo, jeszcze nigdy czegoś takiego nie piłam!!!" - normalnie sama woda), a gdy tylko
wróciłyśmy do domu, Basia pobiegła do łazienki i sama zaczęła myć zęby.
Dzisiaj po śniadaniu, po umyciu zębów przypomniało jej się, że to słodyczowy dzień. Dostała dwa cukierki, zjadła z zachwytem i znów myłyśmy zęby.

Trzecia zasada, która pomaga nam wychowywać Baśkę, to ograniczanie jej czasu na działanie. Przykład:
- Basia, załóż skarpety.
Udaje, że nie słyszy.
-Basia, skarpety!
Nadal brak reakcji.
- Basia!
Śmieje się i patrzy w sufit.
- Basia, liczę do trzech. Jak nie założysz w tym czasie skarpet, to pójdziesz do swojego pokoju i posiedzisz tam sobie sama. JEDEN ... DWA...
- Już nie licz, zakładam.

Każdy rodzić zna te sytuacje. Prosisz milion razy, aż w końcu się wydrzesz. I nie tyle te głupie skarpety denerwują, ile to ignorowanie twoich próśb. Od kiedy zaczęliśmy ograniczać jej czas na wykonie tego, o co prosimy i mówimy o konsekwencjach - mamy dużo mniej jałowych dyskusji i denerwowania się.
Przemoc psychiczna? O tak, dzieci często ją na nas stosują ;) Nie dajmy!

Teraz o kwasach. Muszę się streścić, bo kto będzie czytał taki elaborat.

Czytając o zasadach w naszym domu można odnieść wrażenie, że - jak to się mówi - "ogarniamy temat". Ale życie codzienne i wielorakość rodzicielskich doświadczeń nie pozwala nam długo tkwić w przekonaniu, że tacy fajni jesteśmy. Ktoś mądrze powiedział, że nic tak nie psuje radości z bycia rodzicem, jak inni rodzice, którzy nas oceniają, komentują, porównują itd. I mówię to z perspektywy matki, która sama ocenia innych. Po co? Pewnie po to, żeby się dowartościować, że jest dobrą matką. Twoje dziecko jeszcze tego nie robi? A moje proszę bardzo, już dwa miesiące temu... My to nie dajemy smoka... ja karmię tylko piersią... I długo tak można. Po pierwszym rodzicielskim zacietrzewieniu w swoich poglądach (po narodzinach Basi) i zadzieraniu nosa, przyznaję z pokorą, że nie wszystko wiem, rozumiem, że wiele rzeczy zrobiłam źle, głupio, niektóre z niewiedzy, a niektóre z wiedzą, ale z lenistwa. Albo w imię zasady, że "Moja racja jest mojsza". Oczywiście, są jakieś obiektywne prawdy, np. że lepiej jest karmić piersią niż sztucznym mlekiem. Ale to nie znaczy, że sztucznym jest źle i że ktoś jest gorszą matką. Nie wiem jakie są powody tego, że komuś się nie udało. Dzisiaj jestem w stanie wyobrazić ich sobie wiele. Zdrowotne, psychiczne (depresja poporodowa), brak wiary w możliwość wykarmienia plus brak wsparcia otoczenia. Albo smok. Nasze dzieci chowane bez smoka. Basia wcale go nie potrzebowała, a ja byłam wielką przeciwniczką. Przy Maryni wyluzowałam się trochę w tej kwestii, ale pomimo wielu propozycji, ona też nie chce. Czy to jest mój problem, że czyjeś dziecko ssie smoka? Jak jest małe, to ok, jak ma dwa- trzy lata, to krzywi sobie zęby i może mieć problem z mówieniem. 
Myślicie, że dla naszych dzieci to jest ważne? Ja myślę, że średnio.
Na pewno warto uczyć dzieci samodzielności (nocnik), odpowiednio wcześnie zabrać smoka (żeby dzieci w przedszkolu się nie naśmiewały), ale nie ma sensu katować dziecka tylko po to, żeby samemu dobrze się poczuć.

Jeśli Drogi Czytelniku/Czytelniczko przyłożyłam Ci kiedyś jakimś oceniającym tekstem , to przepraszam. Karm, ubieraj, rozpieszczaj, karć, spędzaj wolny czas jak chcesz. Byleby mądrze kochać tego małego człowieka.

Co to znaczy mądrze - to temat na długą dyskusję. Najlepiej na żywo, nie na blogach , fejsbukach i innych internetach. 



PS.: Jeśli ktoś lubi jeść winniczki (a znam takich), to u nas w Markach wysyp. Wielkie i dorodne. tylko zbierać. Nie wiem, kiedy jest ich okres ochronny, zainteresowani będą wiedzieć. Ja nie jadam. Bo on mi tak spojrzał tymi czułkami w oczy...

środa, 27 kwietnia 2016

Integracja

Ktoś gdzieś kiedyś wymyślił, że aby ludzie wydajniej pracowali i byli bardziej oddani swej firmie, powinni czuć się tam co najmniej jak w domu albo i lepiej. Żeby chcieć tam być. Pracownicy powinni się integrować, wiec wymyślono imprezy integracyjne.
Moja rada. Gdy mąż idzie na tzw. imprezę integracyjną, trzeba dać mu pogniecioną koszulę i z kosza w łazience wygrzebać skarpety i gacie. I powiedzieć:
- Kochanie, gdyby to nie wystarczyło i ktoś zacząłby cię napastować, to nie patrz na płeć. Bij w  twarz bez zastanowienia. Lepiej mieć sprawę o pobicie niż sprawę rozwodową.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Ad fontes

Żeby było  ad fontes muszę wrzucić jakiś przepis z ziemniakiem. Wszak jednym z celów prowadzenia tego bloga było popularyzowanie dań z ziemniakiem - naszym dziedzictwem narodowym. Przy okazji przypomniało mi się, jak na studiach, podczas omawianie jakiegoś utworu padło stwierdzenie, że Włochy to kraina winnic i wina. Wspominana już na tym blogu Marta poczyniła wtedy refleksję, że Polska jest zatem krainą ziemniaka i wódki. Cóż powiedzieć? Trudno zaprzeczyć...

MOSKOLE

Przepis na moskole zobaczyłam w rubryce kulinarnej "Idziemy". U mnie w domu nigdy się ich nie robiło. A to dobra potrawa, gdy zostanie nam z obiadu trochę gotowanych ziemniaków. Mi wczoraj zostało ich tak mniej-więcej szklanka. Dosypałam około 2-3 łyżek mąki pszennej, zagniotłam, uformowałam małe placki i usmażyłam na rumiano na patelni. Ja solę po usmażeniu, ale w oryginalnym przepisie powinno się posolić ciasto. Myślę, że świetnie smakowałyby z sosem grzybowym (na ciepło) albo śmietanowo-koperkowym (zimny). Ja zjadłam dziś swoje po prostu z keczupem. Smakują trochę jak odsmażane kopytka. Z zewnątrz chrupiąca skórka, w środku kremowe.
Danie smaczne, tanie i podzielne. Polecam.

W ciągu dnia różne myśli krążą po mej głowie, że o tym i o tamtym warto napisać, a później zupełnie zapominam co to ja chciałam powiedzieć. Może nie jest to zatem aż tak ważne?

Co do ogrodniczych rozrywek, to posiane przed niedzielą nachyłki i goździki zaczynają wschodzić. Wiem, że większość ludzkości nie rozumie mojego zachwytu tym niewielkim wydarzeniem. Bo to trzeba być po prostu takim lekko skrzywionym pod tym względem. Mnie zachwyca każda roślinka. Czy to nie jest niesamowite, że z takiego tyciusieńskiego ziarenka wyrasta taka wielka i piękna roślina? Jak w Ewangelii. Chociaż ziarnko gorczycy jest najmniejsze, to wyrasta z niego drzewo, w którym gnieżdżą się ptaki powietrzne.
Tak samo człowiek. Dwie tyciusieńkie komórki. A później mnożą się, dzielą itd. i takie cudo wychodzi jak nasza Basia albo Marysia. I to wszystko jest już zapisane w tych dwóch tycich komórkach. Jej małe, idealne rączki. Jej przepiękne oczy. Dołeczek w policzku. Życie jest piękne. W każdym swoim przejawie.
Czy patrząc na te maleńkie rośliny potrafisz uwierzyć, że będą z nich w przyszłym roku takie kwiaty?

Mnie ogrodnictwo pociągało od dzieciństwa i to, że nie poszłam na takie studia jest moim życiowym błędem. Nie tragicznym, ale jest. Babcia pozwalała mi grzebać w ziemi, gdy sama uprawiała ogródek. Mama wiele lat pracowała w kwiaciarni.
Siane, sadzenie, pielenie - to wszystko jest bardzo dobre. Uczy cierpliwości. Jak chce się mieć szybki efekt, to trzeba mieć dużo pieniędzy. Idzie się do sklepu, kupuje gotowe rośliny, wsadza i jest ładnie. Ale jak się jest dzieckiem i ma kilka złotych tygodniówki, to zbiera się nasiona z kwiatów, samemu je wysiewa, flancuje, rozsadza itd. Ale radość jest większa, niż z roślin, które się kupiło.

Chyba ze wszystkim w życiu tak właśnie jest. Im więcej trudu coś mnie kosztuje, tym wyżej to później cenię, szanuję i kocham.


Na koniec zdjęcia naszej prawie domowej zwierzyny. Bażant co rano buszuje pod płotem szukając chleba, a sarenki dbają o trawnik wieczorem.

Post z poślizgiem

- Mamo, dlaczego chce mi się pić?
- Bo człowiek potrzebuje wody, żeby jego ciało działało.
- Ale dlaczego chce mi się pić? Przecież piję ślinę w buzi, a ciągle chce mi się pić.

Nie wiem jak długi będzie ten post, bo lada moment Grzesiek z Basią wrócą z placu zabaw i będziemy robić obiad. Dzisiaj poszłam na łatwiznę.
Szef kuchni poleca dzisiaj makaron z tuńczykiem i porem.
W czasie gotowania makaronu na patelnię wrzucamy pokrojonego w cienkie krążki (czy w inne figury geometryczne - jak kto lubi) białą część pora. Delikatnie przesmażamy na oliwie, dodajemy tuńczyka z puszki (polecam w kawałkach) i ze dwie-trzy łyżki śmietany 18%. Podgrzać, raczej nie gotować już (śmietana się wtedy... udziwni ;). Doprawić solą , pieprzem z młynka i dużą ilością suszonej bazylii. Wymieszać z gorącym makaronem (my lubimy  z penne albo świderkami). Można posypać parmezanem / innym serem w bardziej ekonomicznej cenie. Obiad w kwadrans.
Wiem, że makaron z rybą i śmietaną brzmi nieciekawie, ale ja po skosztowaniu oszalałam na punkcie tej potrawy i robimy ją dosyć często.

Chociaż ten tydzień znów spędziłam z dwójką zasmarkanych dzieci w domu, to było dobrze. O wiele lepiej, niż w styczniu, kiedy w podobnej sytuacji ledwo dawałam radę. Baśka polubiła Marysię i chyba zrozumiała już trochę co można z nią robić, a co nie. Wolno głaskać po ręce i nodze. Nie wolno wsadzać palca do oka. I tak dalej. Marycha chyba tez polubiła Basię, bo kiedy tamta dokazuje, nasz bąbelek zaśmiewa się i wierzga nogami z radości. Acz nadal najczęstszym okrzykiem w naszym domu jest: "Nie męcz Marysi!" albo "Zostaw ją!", "Nie rób jej tak!".
Marynia na szczęście nie ma anemii ani innych chorób (oprócz katarku). Lekarkę zaniepokoiło, że spadła z 50 centyla na 25. Ale to jeszcze nie koniec świata. Podejrzałam ostatnio w książeczce zdrowia Baśki, że ona miała tak samo. Tak, porównuję  moje córki. Ale co mam poradzić na to, że Baśka jest naturalnym punktem odniesienia w kwestii opieki nad dzieckiem?


News ogrodniczy. Posiałyśmy z Basią goździki brodate, nachyłki wielkokwiatowe i dynię. Do pojemników oczywiście, bo jeszcze za wcześnie w glebę, a wymienione kwiaty są dwuletnie/bylinami.
Poziomki zaczynają wschodzić. Pomidorki kwitną. Bratki wybujały. Rozłogi truskawek ukorzeniły się.



Otrzymałam byłam właśnie telefon, że wracają. Idę gotować.









............................................................
3 dni później


Nie zdążyłam opublikować tego wpisu, a później życie mnie wciągnęło.
Już się cieszyłam, że Basia dzisiaj pójdzie do przedszkola, a tu ból brzucha i gorączka. Tylko patrzeć, jak rotawirus i nas powali. Tylko o Marynię się boję, bo ona jeszcze taka kruszynka. Zobaczymy.
Dzieci mnie wołają. Do pracy rodacy...
Ach tak ! Pozdrawiam bratanicę Kasi, również piszącą bloga. Tak trzymać 😃

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Nie ma tego złego...


Nie wiem, czy Wy Drodzy Czytelnicy tego bloga też tak macie, ale w naszym małżeństwie funkcjonują stałe teksty, zaczerpnięte z filmów albo specyficznych sytuacji. Na przykład Grzesiek bardzo lubi scenę z "Potopu", kiedy Kmicic jest przypalany żywym ogniem. Gdy kamraci go uwalniają i dają się napić, pan Andrzej mówi "Już mi całkiem dobrze" jak gdyby but go uwierał i już sobie poprawił. Albo z "Wniebowziętych". Dialog głównych bohaterów:
- Jak się czujesz?
- Dobrze. A ty?
- Też dobrze.


I tak do siebie mówimy.
Ostatnio odświeżył nam się tekst z życia wzięty. Dwa lata temu szukaliśmy domu do kupienia. Oglądaliśmy w Wygwizdowie Większym dom sprzed kilkudziesięciu lat, w którym od kilku lat nikt nie mieszkał. Stare drewniane okna, podłoga na legarach, popękane ściany, grzyb, brak łazienki, strych z trocinami. Można długo wymieniać. Mieliśmy kila uwag na temat stanu tego domu i wtedy właścicielka powiedziała, że to całkiem dobry dom jeszcze. Że wchodzisz, mieszkasz i powoli remontujesz ;)
Tekst był ad hoc podczas poszukiwań samochodu . Ludzie sprzedają takie ruiny, że kury mojej babci nie chciałyby tam wejść, o zniesieniu jajek nie wspominając. Grzesiek podsyłał mi różne oferty z komentarzem: Wsiadasz i jedziesz. A gdy ja mu podesłałam jakąś z autem , które miało problem z zapłonem, mąż mój skomentował: Aga, jak nie pali, to wsiadasz i nie jedziesz.

Kocham to jego poczucie humoru, które dopiero z czasem zrozumiałam i którego musiałam się nauczyć. Innych i być może Was czytających to pewnie te nasze teksty nie bawią, ale ja je lubię przez to, że są takie nasze. te momenty w życiu, gdy dzieje się coś, co wcześniej się oglądało w kabarecie. Słodycz życia ;)

Dziś mam słaby dzień. Grzesiek pojechał wczoraj wieczorem na szkolenie do Wrocławia i wróci dopiero dziś w nocy. Mary miała mieć szczepienie. Jakoś udało mi się tam z nią i Basią dotrzeć, ale okazało się , że Maryniarz trochę za mało (zdaniem naszej pediatry) przybrał na wadze. Poprosiła, żebym zrobiła jej najpierw badania moczu i krwi i dopiero zaszczepimy. Nie mam ciśnienia ze szczepieniami, ale zdołowałam się trochę ta wagą, bo do niedawna Mary była pulpecikiem. Ostatnio się trochę wyciągnęła, ale myślałam, że to przez większą ruchliwość i może słabszy apetyt (z powodu nawracającego kataru). Spocona, zziajana, znerwicowana wróciłam z nimi do domu. I Mary zaczął się katar.  A więc dobrze , że nie zaszczepiliśmy, bo już ta infekcja w niej była. Źle, że znów, a w zasadzie ciągle ma gila. Co się ogarnie (gdy Baśka się ogarnie), to Baśka znów ją zaraża. Coraz poważniej zaczynam myśleć o wypisaniu Baśki z przedszkola na kilka miesięcy. Dwa tygodnie w okolicach świąt była w domu. Pochodziła dwa i znów jest zasmarkana. A jak ona jest chora, to za trzy -cztery dni Mary też. I tak w kółko. Katar nie tragedia, ale często oznacza nieprzespaną noc, gdy dziecko ryczy i trzeba je nosić na rękach. Usychają, ale nosisz.

Ale! Ale! Ale! Po co napisałam o tym wszystkim? Żeby powiedzieć: chrzanić to!
W sensie chrzanić martwienie się na zapas i użalanie się nad sobą. Najmądrzejszy mój mąż (i jedyny!) mówi, że człowiek jest w stanie dac z siebie o wiele więcej, niż mu się wydaje. Prawda li to, jako Bóg na niebie! (Jak już wspominamy Sienkiewicza). Milion razy miałam już w swoim niedługim macierzyństwie momenty, kiedy myślałam, że już nie dam rady, że za chwilę padnę albo kogoś rozszarpię  (oczyma wyobraźni widziałam, jak przekładam kogoś przez kolano i leję w goły tyłek aż drzazgi lecą). Że już nie mam siły. A później jednak dawałam radę. Nie padłam. Nie leciały drzazgi ;)

Prasując wczoraj hałdy całe ubrań moich domowników przypomniało mi się, jak leżałam w ciąży i marzyłam, żeby móc poprasować. Pozajmować się dzieckiem. Normalnie żyć. I teraz jest ten "czas upragniony". Normalne życie. Ciesze się. Już mi całkiem dobrze ;)

piątek, 15 kwietnia 2016

Łaciate

Dzisiaj o dzieciach i cieście.

Basia co i rusz raczy nas tekstami podchwyconymi w lekturach.
Wczoraj wróciła z wielką dziurą w leginsach.
- Basiu, a co to za dziura?
- Żeby mi noga oddychała ;)

Zaczerpnięte z "Basi i opiekunki" Staneckiej. Kopalnia powiedzonek dla naszej latorośli. Jakiś rok temu siedzieliśmy przy stole i jedliśmy śniadanie. Nagle Basia podniosła rękę i powiedziała :
- Pacha jak nowa!

Powiedzonka czerpie tez garściami od nas. Uwielbia takie moje słówka wytrychy. I używa ich w nowych kontekstach. Kiedyś na placu zabaw siedziała na takiej huśtawce w kształcie koła, która w środku ma siatkę. Jakiś chłopiec co jakiś czas wskakiwał tam do niej. Podeszła do Grześka i zapytała:
- Tatusiu, czemu ten chłopiec się po mnie kotłuje?
 
Poczyniłam też smutną refleksję, że nie tylko ja mam obawy , że ktoś wezwie policję i zabiorą nam dzieci do sierocińca w sytuacjach, gdy dzieci moje drą się okropnie na przykład podczas mycia (bo nie lubią spłukiwania włosów, bo nie chcą się ubrać). Poznana dziś Kasia, które mieszka na naszym osiedlu mówiła, że kiedy jej dziesięciomiesięczny syn zaczyna ryczeć, to ona się zastanawia co w tej chwili myślą jej sąsiedzi. Dorota, która była moją przełożoną, gdy pracowałam dla znanego ubezpieczyciela, opowiadała, że im kiedyś do drzwi zapukała policja, bo kogoś zaniepokoił płacz ich czteroletniego wówczas syna.  Znajomi, którzy wynajęli po nas mieszkanie na Żywnego wspomnieli po czasie, że ich trójka dzieci czasami kłóci się o to, kto dostąpi zaszczytu wyrzucenia śmieci do zsypu. Sąsiadów te krzyki zaniepokoiły i zaczęli pytać, czy ich dzieciom krzywda się nie dzieje. I tak dalej.

Tydzień temu byli u nas znajomi i przynieśli pyszne ciasto. Daria dostała przepis od Eli, a ta od swojej mamy. A mama jeszcze od kogoś ze wspólnoty, więc wynalazca jest nieznany. Acz żywimy ku niemu szczerą wdzięczność. Ciasto składa się z warstwy ciasta jak na "murzynka" i bezy kokosowej. Właśnie dopieka się roznosząc po domu miła kokosową woń. Polecam. Proste i przepyszne.

Łaciate

Składniki na ciasto:
250 g masła/margaryny
1 szklanka cukru
3 łyżki kakao
3 łyżki gorącej wody
1 szklanka mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
7 żółtek + 2 białka
Beza kokosowa:
5 białek
1,5 szklanki cukru (pudru)
300 g wiórek kokosowych


Przygotowanie:
Masło, cukier, wodę i kakao zagotować. Ostudzić.
Dodać mąkę z proszkiem do pieczenia, żółtka i dwa ubite białka. Rozłożyć na blachę. (Oczywiście wyłożoną papierem do pieczenia lub wysmarowaną masłem)
Ubić 5 białek na pianę (posolić szczyptę - tak zawsze robiła moja mama;), dodać cukier, a następnie wiórki. rozłożyć na ciemny spód.
Piec około 40 minut w 170 stopniach. (Ja piekłam 45  min w 180, czas pieczenia zależny od wielkości blachy, a co za tym idzie - od grubości ciasta).
Smacznego!







środa, 13 kwietnia 2016

Truskawki

Chociaż godzina jeszcze wczesna, to mnie ogarnia straszna senność. Jestem typem skowronka, nie sowy. Rano mogłabym góry przenosić, ale wieczorem smutno mi, jeśli muszę podjąć jakiekolwiek czynności. Zmuszam się do mycia. Nie zawsze chce mi się zmuszać się do modlitwy. Padam i zasypiam.

U nas nadal spokój i błogość. Małą czarną chmura na horyzoncie jest wieść, że podobno w przedszkolach panuje epidemia ospy. W naszym jeszcze nic o tym nie mówili, ale w Warszawie ospa jest, w Cieńszy podobnie. A Marki między jednym a drugim. Zobaczymy. Może nas ominie.

Ostatnio zdarza mi się zauważyć, że dobrze mi. Tak ogólnie życiowo i tak szczegółowo, w różnych dziedzinach. Marysieńka ma 4 miesiące i nie jest już tym bezradnym bobaskiem, który nic nie potrafi. Łatwiej ją karmić, kąpać, ubierać. Nie bardzo wychodzi jej leżenie na brzuchu, ale za to potrafi z pleców przerzucić się na brzuch. Prawie. Bo kładzie się na swojej ręce i denerwuje się bidulka, że nie może jej wyjąć. Mary jest w ogóle dzieckiem, które obsługuje się łatwo, szybko i przyjemnie. Karmienia są rzadkie i krótkie, więc mogę wyjść z domu bez niej. Zasypia sama w pokoju około 19.30. Tylko wózek był do niedawna problematyczny, bo nie chciała w nim spać ani nawet leżeć. Spacery kończyły się często po dwóch kwadransach noszenia na rękach. Aż w ostatni piątek pediatra podpowiedziała nam, żebyśmy spróbowali włożyć ją w foteliku samochodowym do wózka. To działa!!! Maryniasek rozgląda się i nie ryczy. A czasem nawet przysypia. Uratowani. Wiem, zdrowiej dla kręgosłupa na płasko. Ale zdrowiej też być na spacerze godzinę-półtorej w foteliku niż pół godziny na rękach.

Pod naszymi oknami pasą się sarenki i bażanty. Próbowałam zrobić zdjęcie, ale słabe wyszło. Bażantom, bo sarenki przychodzą zazwyczaj o zmierzchu. Chociaż wczoraj koziołek pokazał się i w południe. Dziki  dziki wschód ;)

Na balkonie przybywa producentów tlenu, nazywanych przez męża mego zielskiem. Róże aprobuje, inne rośliny nie bardzo. Spokojnie mężu, część wkrótce zniknie. Wczoraj w poszukiwaniu leszczyny dotarłam do sklepu ogrodniczego i wyszłam z niego z truskawką pnącą.


Oczywiście nie ma truskawek pnących, lepsza nazwa to truskawka wisząca. To odmiana ozdobna, chociaż owoce też oczywiście wytwarza. Zastanawiam się teraz co zrobić z jej rozłogami, bo nie wiem czy możliwe jest , aby owocowała również na nich już w tym roku. Normalnie truskawki rosnące w gruncie zawiązują pąki kwiatowe w sierpniu i na tychże owocują na przyszłą wiosnę. Postanowiłam wsadzić te rozłogi z małymi roślinami w ziemię. Na pewno nie zaszkodzi, a może szybciej dzięki temu urosną, bo będą ciągnąć nie tylko z rośliny matecznej, ale też z gleby. Nie liczę na kilogramy owoców, ale Basia będzie miała frajdę przy podlewaniu.



Podoba mi się ta moja truskawka. Kwiaty ma trochę przypominające dziką różę.


Wieczorem wyszłam na spacer do sklepu. Kupiłam sobie łopatkę do grzebania w ziemi i nasiona poziomek. Obiecywałam sobie, że już nie będę siać poziomek. Ale upadłam w swym postanowieniu. Jeśli coś z tego wyrośnie, to pokażę.





czwartek, 7 kwietnia 2016

Rozmówki męsko-żeńskie

 Akt pierwszy.

Żona: Kurcze, nie mogę zrzucić tych kilogramów po ciąży. I w ogóle zmieniła mi się figura. Już nigdy nie będę taka szczupła jak kiedyś. Chlip. Chlip.
Uprzejmy znajomy: Nie martw się. To normalne, że chłopcy z czasem mężnieją, a kobiety... kobiecieją.
Mąż: Ta... mężczyźni mężnieją, a kobiety tyją po prostu.

Dziad. Mógł skłamać, albo nic nie mówić.

..........................................................................................................................

Akt drugi (nie pamiętam, czy już o tym pisałam). Poranek.

Mąż: Malowałaś się?
Żona: Tak, wczoraj. Ale chyba nie zmyłam dokładnie. (I tak położyła się spać.)
Mąż (patrząc na czarne smugi pod jej oczami): A nic... Bo wyglądasz jak kobieta ze złamanym  życiem...

.........................................................................................................................

Akt trzeci. Mąż wraca z pracy, żona czymś tam zajęta.

Mąż: Nałożysz mi obiad?
Żona (zirytowana, że jej zawraca głowę): A nie możesz wziąć sobie sam?
Mąż: Mogę, ale ty to zrobisz lepiej. Bo ja to nie wiem gdzie co jest,a ty to tak wszystko szybko ogarniasz. (I słodko się uśmiecha).
Żona w skowronkach,  przekonana, że nikt nie zrobi tego lepiej od niej, nakłada i podaje obiad mężowi, a on się śmieje podstępnie pod nosem, że dostał co chciał i jeszcze zapunktował.

...........................................................................................................................

Żona: Muszę wyjść z domu, bo zwariuję.
Mąż: Idź, dobrze ci to zrobi. Ja się zajmę dziewczynami. Tylko kup mi piwo. Dwa piwa.

Żona kupuje. Bo jest dobrą żoną ;)


Spa dla czajnika

Kto się spodziewa rewelacji, ten może poczuć się zawiedziony, bo u nas zwykłe życie. Ale najsampierw (jak mawia moja babcia) przypomnę sama sobie o czym będzie ten post: czajnik, wskrzeszenie, książki, filmy, róże.

Czajnik tytułowy, a konkretnie jego odmłodzenie to odkrycie, że gotowanie go w wodzie z dodatkiem sody kuchennej (łyżka sody na litr, ale ja sypię tak na oko) pozwala doczyścić go w sposób prawie doskonały. Za pierwszym razem zeszły z niego wszystkie plamy z przypaleń plus niebieska farba (dzięki czemu zyskaliśmy nowy, srebrny czajnik). Dzisiaj doczyściłam go po raz kolejny i dumna jestem z siebie. Polecam czyszczenie czajnika. Ubolewam, że nie mogę w ten sam sposób doczyścić piekarnika. Nie mam tak dużego garnka.

Wskrzeszenie. Ewidentne. Ręce, które leczą.
Wczoraj potrzebowaliśmy pokrowca na komputer i Grzesiek wygrzebał z naszego przepastnego pawlacza moją starą torbę na laptop, z tymże starym laptopem w środku. Rok temu popsuł się. Podejrzewaliśmy, że wysiadła karta graficzna, bo po włączeniu pojawiała się na ekranie wielka zieleń przechodząca w wielką biel. Mąż mój wczoraj postanowił zajrzeć do środka i poszukać tej karty w nadziei, że może uda się dokupić nową (mam ten komputer 8 lat, więc to już antyk, ale próbować zawsze można). Rozkręcił, ale nie do końca, bo coś tam ciągle blokowało zdjęcie pokrywy. Popatrzył, poszukał i nie znalazł tej karty. Skręcił, włączył i komputer działał normalnie ;)
A ja już myślałam, żeby go to utylizacji oddać po uprzednim wyjęciu dysku. Mam zatem znów dostęp do internetu (przez kilka dni nie miałam i zapowiadało się, że długo nie będę mieć - na skutek różnych okoliczności życiowych). Korzytam z Linuxa i on jest jakiś normalniejszy i bardziej przystający do mojego mózgu, niż Mac. Tylko do klawiatury muszę się znowu przyzwyczaić.

Książki.
Polecam "Nagi sad" Wiesława Myśliwskiego. Ta książka jest... piękna. Po prostu.
Zaczęłam też czytać tegoż "Widnokrąg". Przeczytałam narazie 100 stron, więc nie powinnam jeszcze opiniować, ale podoba mi się. Inna niż "Nagi sad", który był bardziej refleksyjny. "Widnokrąg" ma w sobie więcej (spokojnej) akcji i dialogów, choć zapisanych niekonwencjonalnie.

Filmy.
Obejrzeliśmy ostatnio "Taksówkarza" i "Łowcę jeleni" z Robertem De Niro. Pierwszy z wymienionych jest surowy w efektach, mocny. Drugiego jeszcze nie przetrawiłam, ale oba polecam. I kto nie obejrzy "Taksówkarza", ten nie zrozumie pewnej sceny w "Kilerze".
Pojawia się w nich wątek wojny w Wietnamie. Jeśli kogoś interesuje ten temat, to ogromne wrażenie zrobił na mnie film " Pomiędzy niebem a ziemią" (ang.  "Heaven&Earth"), link t=do opisu http://www.filmweb.pl/film/Pomi%C4%99dzy+niebem+a+ziemi%C4%85-1993-6100.

Najmocniejszym jednak i najbardziej poruszającym filmem, jaki obejrzałam w życiu jest "Pogorzelisko" w reż. Denisa Villenneuve. Tam jest watek wojny w Libanie (jeśli dobrze zrozumiałam), ale scenariusz rzuca na kolana. POLECAM!!!

 Róże trafiły już na balkon. Chyba im tam dobrze. Arthur Bell wyprodukował już chlorofil i zazielenił się. Miniaturka zgubiła liście, ale myślę, że przeżyje.


The Fairy ma się dobrze, podobnie francuska.




A tak z wątków rodzinnych, to nie dzieje się nic. Na szczęście. Basia poszła od poniedziałku do przedszkola, a my z Marynią sprzątamy sobie codziennie po troszeczku i gotujemy małe co nieco.

piątek, 1 kwietnia 2016

Matylda 2.0 i róże

Życie toczy się powoli. Święta przeszły spokojnie. W nocy z sobotę na niedzielę, na czuwaniu Wigilii Paschalnej Marysia została nowym chrześcijaninem. Przyjęła to z płaczem.

Basia nadal nie chodzi do przedszkola, bo chcieliśmy, żeby całkowicie wyzdrowiała, zanim wróci do nowych zasobów bakterii i wirusów. Trochę się nudzi, trochę męczy mnie zabawami, które mnie nudzą (ale się zmuszam).
Pisałam już o zabawie  Matyldą. Znalazłyśmy dla niej kolejne zastosowania. Bo jak już naprodukowałyśmy jej dużo sukienek, to zaczęłyśmy robić przedstawienia. Wystawiamy oczywiście Kopciuszka (już dwa tryliony razy), ale ostatnio był też Czerwony Kapturek.



I tak nam życie upływa. 
Ja oddaję się też moim ogrodniczym namiętnościom, nie bacząc na głos rozsądku. Kupiłam ostatnio jeszcze jedną różę rabatową Arthur Bell, która była już zamorzona i wypuściła żółte pędy (z braku słońca, bo była w kartoniku pod innymi). I do tego równie zabiedzoną, przeceniona różę miniaturkę, bo tak mi jej szkoda było. Gdybym ja jej nie wzięła, to pewnie trafiłaby na śmietnik. Przesadziłam, może uratuję.


Bazylia cytrynowa i tymianek wzeszły. Pomidory rosną ładnie. Wiosna.