poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Nie ma tego złego...


Nie wiem, czy Wy Drodzy Czytelnicy tego bloga też tak macie, ale w naszym małżeństwie funkcjonują stałe teksty, zaczerpnięte z filmów albo specyficznych sytuacji. Na przykład Grzesiek bardzo lubi scenę z "Potopu", kiedy Kmicic jest przypalany żywym ogniem. Gdy kamraci go uwalniają i dają się napić, pan Andrzej mówi "Już mi całkiem dobrze" jak gdyby but go uwierał i już sobie poprawił. Albo z "Wniebowziętych". Dialog głównych bohaterów:
- Jak się czujesz?
- Dobrze. A ty?
- Też dobrze.


I tak do siebie mówimy.
Ostatnio odświeżył nam się tekst z życia wzięty. Dwa lata temu szukaliśmy domu do kupienia. Oglądaliśmy w Wygwizdowie Większym dom sprzed kilkudziesięciu lat, w którym od kilku lat nikt nie mieszkał. Stare drewniane okna, podłoga na legarach, popękane ściany, grzyb, brak łazienki, strych z trocinami. Można długo wymieniać. Mieliśmy kila uwag na temat stanu tego domu i wtedy właścicielka powiedziała, że to całkiem dobry dom jeszcze. Że wchodzisz, mieszkasz i powoli remontujesz ;)
Tekst był ad hoc podczas poszukiwań samochodu . Ludzie sprzedają takie ruiny, że kury mojej babci nie chciałyby tam wejść, o zniesieniu jajek nie wspominając. Grzesiek podsyłał mi różne oferty z komentarzem: Wsiadasz i jedziesz. A gdy ja mu podesłałam jakąś z autem , które miało problem z zapłonem, mąż mój skomentował: Aga, jak nie pali, to wsiadasz i nie jedziesz.

Kocham to jego poczucie humoru, które dopiero z czasem zrozumiałam i którego musiałam się nauczyć. Innych i być może Was czytających to pewnie te nasze teksty nie bawią, ale ja je lubię przez to, że są takie nasze. te momenty w życiu, gdy dzieje się coś, co wcześniej się oglądało w kabarecie. Słodycz życia ;)

Dziś mam słaby dzień. Grzesiek pojechał wczoraj wieczorem na szkolenie do Wrocławia i wróci dopiero dziś w nocy. Mary miała mieć szczepienie. Jakoś udało mi się tam z nią i Basią dotrzeć, ale okazało się , że Maryniarz trochę za mało (zdaniem naszej pediatry) przybrał na wadze. Poprosiła, żebym zrobiła jej najpierw badania moczu i krwi i dopiero zaszczepimy. Nie mam ciśnienia ze szczepieniami, ale zdołowałam się trochę ta wagą, bo do niedawna Mary była pulpecikiem. Ostatnio się trochę wyciągnęła, ale myślałam, że to przez większą ruchliwość i może słabszy apetyt (z powodu nawracającego kataru). Spocona, zziajana, znerwicowana wróciłam z nimi do domu. I Mary zaczął się katar.  A więc dobrze , że nie zaszczepiliśmy, bo już ta infekcja w niej była. Źle, że znów, a w zasadzie ciągle ma gila. Co się ogarnie (gdy Baśka się ogarnie), to Baśka znów ją zaraża. Coraz poważniej zaczynam myśleć o wypisaniu Baśki z przedszkola na kilka miesięcy. Dwa tygodnie w okolicach świąt była w domu. Pochodziła dwa i znów jest zasmarkana. A jak ona jest chora, to za trzy -cztery dni Mary też. I tak w kółko. Katar nie tragedia, ale często oznacza nieprzespaną noc, gdy dziecko ryczy i trzeba je nosić na rękach. Usychają, ale nosisz.

Ale! Ale! Ale! Po co napisałam o tym wszystkim? Żeby powiedzieć: chrzanić to!
W sensie chrzanić martwienie się na zapas i użalanie się nad sobą. Najmądrzejszy mój mąż (i jedyny!) mówi, że człowiek jest w stanie dac z siebie o wiele więcej, niż mu się wydaje. Prawda li to, jako Bóg na niebie! (Jak już wspominamy Sienkiewicza). Milion razy miałam już w swoim niedługim macierzyństwie momenty, kiedy myślałam, że już nie dam rady, że za chwilę padnę albo kogoś rozszarpię  (oczyma wyobraźni widziałam, jak przekładam kogoś przez kolano i leję w goły tyłek aż drzazgi lecą). Że już nie mam siły. A później jednak dawałam radę. Nie padłam. Nie leciały drzazgi ;)

Prasując wczoraj hałdy całe ubrań moich domowników przypomniało mi się, jak leżałam w ciąży i marzyłam, żeby móc poprasować. Pozajmować się dzieckiem. Normalnie żyć. I teraz jest ten "czas upragniony". Normalne życie. Ciesze się. Już mi całkiem dobrze ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz