wtorek, 21 maja 2019

Trzy tysiące świń

Niedzielne śniadanie (tydzień temu).
Mama: Basiu, wiesz, że ciocia Gosia urodziła w nocy dzidziusia!
Basia: Ojej! To musiała być zdziwiona, jak się obudziła.

Gdyby to było takie łatwe, jak u niedźwiedzicy....



***
Mamy 14 tygodni. Narazie wszystko ok, chociaż chciałabym mieć już załatwioną sprawę szwu szyjkowego. Niestety moja mikroflora oraz badające ją laboratorium nie bardzo chcą współpracować, więc jeżdżę co kilka dni do szpitala i wracam umówiona na kolejną wizytę. Następne podejście w piątek. Staram się uzbroić w cierpliwość.

Domowe sprawy idą swoim torem. Funkcjonujemy dosyć normalnie. Pomaga nam Paulina, która odprowadza i przyprowadza B do przedszkola, a w międzyczasie zajmuje się maluchami. Mi leżenie nie bardzo wychodzi, ale muszę się już porządnie zacząć wdrażać w tak zwany oszczędzający tryb życia. Napisałam "tak zwany", bo kto to do ciężkiej Anielki potrafi sprecyzować? Różne teorie już słyszałam i mądrzejsza od niech nie jestem.

Czasem w ciągu dnia myślę, że może napisałabym na blogu o tym czy o tamtym, ale teraz już zupełnie nie pamiętam co to ja chciałam.

Miałam ostatnio ciekawe doświadczenie.
W niedzielę rano staramy się modlić choć przez chwilę z dziećmi i czytać im kawałek Biblii, a później rozmawiać z nimi o tym, mówić o swoim doświadczeniu tego słowa. Przedwczoraj trafił nam się fragment Ewangelii o tym, jak Jezus uwolnił opętanego człowieka, a mieszkające w nim demony wstąpiły w ogromną trzodę świń. Trzoda ruszyła w stronę urwiska i przepadła. Właściciele prosiaków, gdy dowiedzieli się o tym, co się wydarzyło, nie potrafili cieszyć się z uzdrowienia opętanego, bo szkoda im było straty materialnej i powiedzieli Jezusowi, żeby odszedł z ich ziemi. I z ich życia.
Zaczęliśmy rozmawiać o tym, że człowiek powinien być ważniejszy od rzeczy, pieniędzy. Że nam też trudno się dzielić. Basia zapytała mnie wtedy  o kobietę, którą kiedyś spotkałam przed sklepem. Prosiła o pomoc, by kupić mleko jej dziecku. Opowiedziałam B tę historię i jak się zakończyła.
Po południu pojechaliśmy na Starówkę. Staliśmy przed kościołem Św. Anny słuchając ludzi, którzy robili tam ewangelizację i mówili o swoich doświadczeniach. Wtedy podeszła do nas pani jakiejś bliskowschodniej narodowości, trudno określić jakiej, dobrze mówiąca po polsku i prosiła o pieniądze na pieluchy dla jej 11-letniej córki, którą określała, jako chorą na głowę. TO co napiszę to - przyznaję - mój osąd, ale wyglądała na zwykłą naciągaczkę. Być może ma rzeczywiście chore dziecko i potrzebuje tych pieluch - nie wiem. Ale jakoś trudno mi było jej uwierzyć. Spojrzałam na G w nadziei, że podejmie decyzję za mnie. I na nasze dzieci. Basia stała i patrzyła, co zrobię. I przypomniało mi się to, co mówiłam jej rano: że lepiej dać się oszukać, niż nie pomóc komuś, kto tego potrzebuje. Bo nawet jak nas ktoś oszuka, to jego problem, a nam Jezus odda. A jak nie pomogę komuś kto potrzebuję, to do dupy z takim chrześcijaństwem. G wyglądał trochę też jakby był w rozterce, ale on jest bardziej szczodry ode mnie, więc zapytał, czy mam jakąś gotówkę.
Przyznam Wam się, że wrzuciłam jej pare monet tylko po to, żeby dzieci nie zorientowały się, jakim jestem hipokrytą. Bo jestem. Nie dałam jej tych pieniędzy dlatego, że zobaczyłam w niej potrzebującego człowieka albo chociaż po to, żeby poczuć się dobrym człowiekiem. Tylko wzrok moich dzieci sprawił, że zajrzałam do własnego serca i zobaczyłam, że niewiele się we mnie zmienia, tylko lepiej z moją chciwością się kryję.
Lubię mieć swoje świnki. Miło mieć zabezpieczenia. Można poczuć, że się ogarnia.
Rzeczywiście, wtedy Jezus nie ma już nic do roboty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz