poniedziałek, 16 marca 2020

To co nie jest chlebem

Obiecuję sobie i Wam, że wrzucę tego posta bez względu na to, czy będzie dokończony czy nie.

Przez trzy miesiące wydarzyło się dużo, ale chyba nic spektakularnego.
W styczniu Jadzia miała zapalenie płuc i byłam z nią tydzień na Niekłańskiej. Taka nowa , świecka tradycja, że w połowie zimy któreś z naszych dzieci funduje nam pobyt na oddziale. Niewłaściwe parkowanie w okolicach szpitala też jest częścią tej tradycji, niestety....
Nie to, żebym się cieszyła, bo choroby dzieci zawsze mnie dołują, ale dla mnie to prawie urlop, bo zajmowałam się tylko jednym dzieckiem, nie musiałam gotować ani sprzątać. Ani zdejmować Krzysia z mebli, parapetów itd., organizować dowozu i odbioru dziewczynek ze szkoły i przedszkola itd.

Tak jak wszyscy teraz w Polsce prowadzimy tak zwane slow life. G pracuje zdalnie, Basia nie chodzi do szkoły, a Marysia do przedszkola (ale ona tam w ogóle rzadko chodzi). Czyli home schooling z czwórką dzieci. Nie spotykamy się z nikim, ograniczamy wyjścia po zakupy. Na zewnątrz wychodzimy na spacer, do lasu albo na działkę. Pojechałam tam ostatnio z czwórką naszych latorośli. Sama. A co tam, lubię adrenalinę. Chciałam przywieźć sobie donicę do przesadzenia balkonowej tui i zobaczyć krokusy. G był tam dzień wcześniej i był zachwycony, że na działce kwitnie mnóstwo krokusów, które posadził poprzedni właściciel. Rzeczywiście, są piękne.





Dzieci pogrzebały w ziemi, ja pilnowałam, żeby Krzyś motyką nie rozłupał sobie ani siostrom głowy. Jadzia oczywiście nie chciała spać i zaczęła jęczeć. Gdy się zbieraliśmy, to nawet przeszło małe gradobicie.  Chciałabym już wziąć łopatę i przekopać sobie kawałek ziemi pod warzywa, ale bez G nie jestem w stanie. Ktoś musi pilnować progenitury.
Wiosnę widać też trochę na naszym osiedlowym placu zabaw. Z ziemi wychodzą posadzone w zeszłym roku cebule. Irysy kupiłam w Leroy Merlin, przecenione po przekwitnięciu.



***

Miesiąc temu byłam z Jadzią na szczepieniu. Mówiłam wtedy do pediatry i pielęgniarki, że jak koronawirus dotrze do Polski, to kupię 10 kilo mąki i zamknę się w domu z dziećmi. Uspokajały mnie, że ten wirus jest tak samo groźny, jak grypa. Teraz okazuje się, że mój pomysł nie jest tylko moim pomysłem, ale i pozostałych 38 milionów Polaków. Mamy w domu pare kilogramów mąki i suszone drożdże, kupione przeze mnie ze dwa-trzy tygodnie wcześniej, żebym w razie konieczności niewychodzenia z domu mogła upiec chleb. Jest pare paczek makaronu, passaty. Niestety skończyło się pesto, nad czym Marynia głęboko ubolewa. Prezydent i wszyscy ministrowie zapewniają , że nie trzeba robić dużych zakupów, bo jedzenia wystarczy, a sklepów nie zamkną. I wiele osób wydziwia, że po co ci wszyscy ludzie kupują jak na wojnę. Nikt sobie nie zadał trudu, żeby zapytać. Ja mimo to odpowiem. Po to kupują dużo, żeby nie chodzić co chwila do sklepu, tylko jak najrzadziej wychodzić z domu, bo tak jest lepiej dla wszystkich. Po to, żeby w razie kwarantanny nie prosić policjantów ani Wojsk Obrony Terytorialnej, ani MOPSu, żeby im ktoś kupił kurczaka na obiad i włoszczyznę. Także dlatego, że lepiej zrobić zakupy, gdy było 50 potwierdzonych przypadków koronawirusa, niż wtedy, gdy będzie ich kilka tysięcy, czyli niebawem.

Gdy tydzień temu, we wtorek robiłam normalne zakupy, to było tego cztery duże siatki. Bo u nas normalnie zjadamy dużo - wiadomo  - wielodzietni. W środę ogłosili stan wyjątkowy. W czwartek wieczorem G pojechał do Auchan. Kupił wszystko co chciał, prócz warzyw i mąki - bo nie było. Ja w piątek na bazarze kupiłam jajka. Zwykle biorę 30, ale tym razem wzięłam 40. Kolejka kilkuosobowa. Ludzie nosili worki ziemniaków. Nie było mięsa w budkach. Po warzywa kolejki jak po lodówkę za PRL.

Lubię robić zakupy spożywcze. Dlatego, że gotuję dla całej rodziny i wiem co mi się przyda i co potrzebne. I dlatego, że mogę wyjść na godzinę bez dzieci i daje mi to chwilę psychicznego i emocjonalnego odpoczynku. Teraz mam od tego post.

Lubie spotykać się z ludźmi, z przyjaciółmi ze wspólnoty. Teraz dla ich i mojego dobra tego nie robię.

Lubię jeść różne rzeczy, teraz jem to, co jest w domu.


***

Bardzo potrzebuję Eucharystii. Bez Eucharystii nie ma we mnie życia.  W tę niedzielę byliśmy na Eucharystii u nas w salonie. Jeszcze w sobotę wieczorem miałam zamiar iść do kościoła. Bo jak to tak? W niedzielę rano, gdy się ubierałam, zaczęłam pokasływać. To znaczy pokasłuję już jakiś czas, bo dwa tygodnie temu przeszliśmy wszyscy grypę, z gorączką itd. I jeszcze mi to gdzieś tam wychodzi. Ale nie wiem, czy to napewno pozostałość starej choroby, czy początek nowej i czy to nie osławiony wirus. Gdybym ryzykowała swoje zdrowie, to pół biedy, ale jestem odpowiedzialna za innych. A jeśli mam wirusa i zarażę kogoś starszego albo chorego?
To są trudne momenty. Kiedy walczą w człowieku różne pragnienia i głosy. Ten kaszel dał mi jasną odpowiedź, co mam robić.

Pamiętam, jak urodziłam Basię. To było w nocy z soboty na niedzielę. Po tygodniu od porodu poszłam na mszę. Była nadal obolała. I wychodząc z domu przeżywałam psychiczne katusze, bo jako świeżo upieczona matka bałam się, że jeśli choć na chwilę zostawię Basię, to napewno coś jej się stanie. Ale wiedziałam też, że jeśli nie pójdę na Eucharystię i nie przyjmę Jezusa w komunii, to nie dam rady przeżyć kolejnego tygodnia. Zwariuję, załamię się, rozjedzie mnie depresja poporodowa. To było chyba  moje najmocniejsze doświadczenie tęsknoty za Eucharystią.

***

Myślę, że w poszczeniu generalnie chodzi o to, żeby ograniczyć swoją życiową działalność , to co jest na zewnątrz mnie, po to, żeby szukać życia w środku. Żeby spotkać Boga wewnątrz mnie. 
Ten Wielki Post zaczął się jak zwykle i nic nie zapowiadało, żeby mial być inny niż wszystkie poprzednie. Nie stać mnie na wielkie gesty. To co się teraz dzieje nie było moim pomysłem na post. To przyszło samo. Moje życie jest teraz trochę ograniczone "na zewnątrz". Zostały same najpotrzebniejsze i najważniejsze sprawy. Dom, w którym jest ukochany mąż i dzieci spragnione mojej uwagi. Codzienne sprawy, bez uciekania poza dom. Małe i duże zmagania. 

Przypomniał mi się ostatnio fragment (chyba) Księgi Izajasza, który pyta : "Po co wydajecie pieniądze na to, co nie jest chlebem?". Dokładnie. Po co rozmieniam swoje życie na drobne i wydaję na to, co nie daje  szczęścia? Życie jest tutaj. W środku. W obfitości.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz