piątek, 19 kwietnia 2024

Byt nasz podniebny

 Prawdę mówiąc, ja sama myślałam, że blog ten umarł śmiercią naturalną, z braku czasu i zapomnienia. A jednak -  przychodziła mi do głowy myśl, że warto od czasu do czasu coś napisać dla (własnej, z mych trzewi zrodzonej) potomności. Po kilku latach - miło to czytać.

Bojowanie byt nasz podniebny, mimo to -  ostatnio jakoś spokojnie na froncie. Podejrzane. Może to cisza przed burzą. Oddech przed skokiem na głęboką wodę. Wolę nie wymyślać jaką, bo głupich pomysłów mam pod dostatkiem, a później się nimi zadręczam. Że to albo tamto się wydarzy, albo będzie jakoś tam i napewno nie dam rady. Co ma być - będzie.

Żyjemy sobie spokojnie na naszej wsi spokojnej, wsi wesołej. G pracuje nadal zdalnie i bardzo w porządku jest ta jego praca. Dzieci chodzą do szkoły. Ania i Jadzia są ze mną w domu. Jadzia w prawdzie we wrześniu wystartowała do przedszkola, ale miesiąc później rozeznaliśmy, że lepiej dla niej, żeby była ze mną w domu. Trochę się buntowała, bo przez rok chodzenia polubiła przedszkole, które samo w sobie było normalne, bez udziwnień, ale po kilku miesiącach przywykła. Efekty tej decyzji sa takie: po pierwsze Jadzia mniej chorowała tej zimy, obyło sie bez antybiotyków i w ogóle wszsytkie nasze dzieci nie miały poważnych chorób. Po drugie - jest spokojniejsza, dłużej śpi, nie jest przemęczona. Po trzecie - bawi się z Anią, na czym wszyscy zyskują. Po czwarte - może miej rysuje i wycina, ale więcej pomaga mi w domu, a jako bardzo samodzielna i zaradna czterolatka potrafi naprawdę dużo zrobić i jest chętna. I do tatusia w każdej chwili może zejść na dół. I więcej czasu spędza na dworze. Minusów wypisania z przedszkola na razie nie widzimy. 

Ania ma dwa lata i ze słodkiej, delikatnej i trwożliwej istotki zamieniła się w slodkiego rozbójnika. Mówi coraz więcej i próbuje za pomocą słodkich uśmieszków lub aktów terroryzmu przejąć nad nami kontrolę. Opieramy się dzielnie, ale wielu ulega... I później szczupła Marysia nosi na rękach tego już całkiem sporego cwaniaka.

Mały człowiek, rosnący pod mym sercem narazie nie ma imienia, bo nie znamy jego płci, chociaż to już 19 tygodzień. W szpitalu, gdy poszłam na szew, nie robili mi szczegółowego usg, więc czekam teraz na połówkowe. Swoją drogą, to ciekawe, że wróciłam do szpistala w Pułtusku w takich okolicznościach życia. Gdy poroniłam tam Michała, postanowiłam juz nigdy nie przestąpić tych progów. A jednak Bóg tak sprawił, że przeprowadzając się za Ostrołękę, trafiłam do lekarza, który wówczas obsługiwał moje poronienie i w całej tej beznadziejnej sytuacji był ludzki. I teraz też uznałam go za człowika godnego zaufania, więc chodzę na prywatne konsultacje do niego. On mnie wziął na oddział , na którym pracuje, właśnie w Pułtusku i założył szew. Lekarz na NFZ, do którego zaczęłam chodzić,  nie daje mi poczucia bezpieczeństwa. NIe zgadzam się z nim w wielu sprawach, ale postanowiłam nie dyskutować, bo szkoda nerwów. G mówi, żebym w ogóle przestała do niego chodzić, ale nie chcę palić za sobą mostów. Tu wszyscy się znaja i pamiętają. Zobaczymy, jak to się potoczy. 

Wiosna pozwoliła nam uwierzyć, że koniec z zimnem, a tu dziś przymrozki w nocy i jutro 7'C.  Brrr. Mam nadzieję, że nie wymarzną kwiaty czereśni i wiśni, które w tym roku pięknie nam obsypały drzewka. Ze względu na ciążę , nie szaleję w ogródku tak jak w zeszłym roku. Pomidory rosną na parapecie, rozsada ogórków wschodzi, ale mizernie, bo w domu trochę dla niej za zimno.  Miło mi oglądać efekty mojej zeszłorocznej pracy: tulipany, szafirki, stokrotki, bratki i niezapominajkiz własnego siewu i rozsady. Ładnie przezimowały też złocienie, malwy, gożdziki brodate, irysy, naparstnice, łubin, krwawniki i dwa orliki. Dosadziłam lilii orientalnych. I floksa. I nawet powojnik wyszedł z ziemi, choc spisałam go na straty po zeszłorocznej suszy.












A tu moi karmiciele kur. 






Mamy tez trzy kurczki z inkubatora. Lęg mały , bo z ośmiu zapłodnionych jaj szczęśliwie pozyskaliśmy cztery kurczaki , z czego jeden zdechł po kilku dniach. Dyzio, Stefan i Euzebiusz zwany przez Jadzię Puszkiem mieszkają na razie w kotłowni i uciekają z pudła, bo trzytygodniowe kurczaki potrafia już całkiem przyzwoicie fruwać.




Ania jest największym miłośnikiem kurczaków zwanych przez nią "PiPi", ale kurczaki jakoś nie odwzajemniają jej uczuć...


Zapomniałam napisać, że jesienią i  zimą był dla nas intensywny czas we wspólnocie. Jesienią mieliśmy wprowadzenie w modlitwę, później były święta, zaszłam w ciążę. A w styczniu zaczęły sie w Ostrołęce katechezy zwiastowania. Przez osiem tygodni, dwa razy na tydzień , jechalismy na katechezę i przygotowanie do następnej. Nasze dzieci dzielnie nas w tym wspierały i znosiły trudy z tym związane. I urodziła się wspólnota nr 2. Doszło 12 osób do czterech będących w niej od dwóch lat. 

Tymczasem, po Passze, wróciliśmy na naszą misję w Łomży, gdzie też w czteroosobowej wspólnocie, plus my i jeszcze jedno małżeństwo z Ostrołęki robimy i przygotowujemy liturgie Słowa i uczestniczymy w Eucharystii. Zaczęły sie tam teraz rekatechezy, ale przychodzi na nie kilka osób. Katechiści są z Ełku, też się trudzą, żeby ta wspólnota mogła sie powiększyć i funkcjonować sama.

Nie wiem ile czasu będziemy w Łomży. Czy damy radę tam jeżdzić po narodzinach dziecka? Nie wiem. Zobaczymy.

Kończę, bo chociaż jest piątkowy wieczór, to jutro musze wstać jak co dzień o 5.30. To jedeny sposób, żebyśmy mogli modlić się przed obudzeniem się dzieci.  Warto ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz