niedziela, 4 września 2016

Dzień Matki

Nie wiem, kto wymyślił, że Dzień Matki jest świętowany  26 maja. Moim skromnym zdaniem powinien być 2 września.
W ostatni piątek, 2 września, Grzesiek zawiózł Basię do przedszkola, a ja poszłam ze śpiącą  Marynią w wózeczku na bazarek. Szłam w swoim tempie, nikt mnie nie szarpał za spódnicę ani nie podnosił jej dużo za wysoko. Nie uciekał, nie marudził, nie wołał "Kup mi!". Wiedziałam, że wrócę do domu i będę miała trochę czasu na ogarnięcie domowych spraw. Na bazarku słyszałam, jak jedna z klientek mięsnej budki mówiła do drugiej:
- Jak dobrze, że poszli do szkoły. Myślałam, że oszaleję przez te wakacje.

Basia wychodząc w piątek do przedszkola powiedziałą szczerze zatroskana:
- Mamo, ty pewnie będziesz płakać z tęsknoty za mną, gdy pójdę do przedszkola.
Odpowiedziałam jej, że postaram się tak zorganizować sobie czas, żeby nie myśleć o tym, jak bardzo mi jej brakuje.

Moja radość jest na pewno wyrazem egoizmu i pychy utwierdzającej mnie w przekonaniu, że najlepiej, kiedy wszystko idzie zgodnie z planem i według mojej woli. Ale nie dojrzałam jeszcze wewnętrznie do cieszenia się, że spędzam z nimi 24h/dobę przez 7 dni w tygodniu. Potrzebuję od czasu do czasu pobyć SAMA. Inaczej mam ochotę je związać, zakneblować i zamknąć w innym pokoju.

Nowe przedszkole Basi jest rozkosznie blisko. Kilka minut piechotą, bez stania w korkach. Może nie ma tego klimatu, co w starym, ale jest w porządku.
Zgodnie z odwiecznym prawem natury Basia po trzech dniach w przedszkolu ma już katar i jutro pewnie nie pójdzie do przedszkola. Za dzień-dwa pewnie i Marynia będzie mieć katar. Natura rządzi się swoimi prawami.

Po ostatnim moim poście powinnam zacząć ten wpis od słów z  piosenki Perfectu: "Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz. Gdy nie można mocą żadną wykrzyczanych cofnąć słów...". Krzyczeć nie krzyczałam, ale ciśnienie mi się podniosło. Gdy się już wewnętrznie i zewnętrznie zdystansowałam wobec (głupiej i błahej tak naprawdę) sprawy, poczyniłam postanowienie. Po pierwsze unikać czytania komentarzy pod kontrowersyjnymi informacjami, a jeśli już czytam - nie wdawać się w "głupie i niedouczone" kłótnie, bo to do niczego nie prowadzi. Po wtóre zrozumiałam, że są osoby, którym zależy na jątrzeniu i rozdmuchiwaniu sporu. Na sprowokowaniu adwersarzy. Na wytrąceniu ich z równowagi. Żeby gniew ich poniósł i - jak to mówi znajomy - "ulało im się trochę żółci".
Wstyd się przyznać, ale jakiś czas temu miałam ostrą kłótnię w przychodni z pewną kobietą. Wypowiadała półgębkiem swoje chamskie uwagi na temat mój i reszty osób czekających w kolejce do okienka. W końcu nie zdzierżyłam i pokłóciłam się z nią, a nawet nakrzyczałam na nią. Przewróciła wtedy oczami i powiedziała: " No wariatka jakaś..." wchodząc w rolę osoby zupełnie rozsądnej i zrównoważonej. O to jej chodziło.  Porażka, że wdałam się z nią w dyskusję. I że emocje mnie poniosły. Jak tajfun. Tornado. Za daleko.
Toteż czasem lepiej warto NIE ROZMAWIAĆ. Zamknąć buzię. Może nawet wsadzić słuchawki w uszy.

Newsy ogrodnicze.
Czuję się lekko zawiedziona na róży Arthur Bell, bo nie zakwitła powtórnie. The Fairy ma nowe pąki, francuska też kwitnie cały czas kilkoma kwiatami. A ta nic.

Truskawki natomiast kwitną i owocują. Po czerwcowym dużym owocowaniu obcięlam resztę maleńkich kwiatów, nawoziłam je też biohumusem. Gdy wróciliśmy z urlopu, było na niej ze dwie garście owoców.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz