czwartek, 24 sierpnia 2017

Czekamy

Mamy 38 tygodni i 2 dni
Niby pozostało 1 tydzień i 5 dni, ale...
Nie znam dnia ani godziny

W chwilach takich jak ta bliskie i zrozumiałe są dla mnie słowa Jezusa o tym, że koniec świata nadejdzie niespodziewanie jak bóle na rodzącą. To znaczy bardziej spodziewam się porodu niż końca świata, bo ciąża trwa około 40 tygodni, a świat może trwać jeszcze trochę. Ale na pewno będzie niespodziewanie.

We wtorek z rana pojechaliśmy do szpitala.  G pojechał do pracy, a ja udałam się na Izbę Przyjęć.
- Dzień dobry. Przyjechałam na zdjęcie szwu.
- A to trzeba iść do przychodni na górę.
- Nie.
Pani recepcjonistka skonsternowana.
- Nie trzeba. W przychodni zdejmują pessar. Ja mam szew. Dzwoniłam po dwakroć na Izbę Przyjęć i do Poradni Patologii Ciąży i uzyskałam informację, że mam się zgłosić tutaj.
- Poproszę w takim razie skierowanie.
- Nie mam. Nie potrzeba.
- Acha...

Jak będę wracać do życia zawodowego, to może zatrudnią mnie na recepcji w szpitalu? Bo trochę to denerwujące, że jakby człowiek nie był taki przebiegły jak ja, to musiałby chodzić po tym szpitalu, pytać, prosić, a na koniec i tak wróciłby w to samo miejsce. Ale rozumiem też, że pani z recepcji ma milion różnych spraw na głowie i nie musi ogarniać wszystkiego.
Poszło dosyć szybko i sprawnie. Ledwie zdążyłam usiąść i zjeść kanapkę, a zaproszono mnie na KTG. Poleżałam sobie (jak miło poleżeć po domowej krzątaninie), później poczekałam trochę i zaproszono mnie do gabinetu. Lekarka była dosyć młoda i kiedy ją zobaczyłam w pierwszym odruchu pomyślałam: "Dziewczyno, czy ty to kiedykolwiek robiłaś?", ale muszę jej zwrócić honor. Wiedziała o co chodzi i przeprowadziła zabieg bardzo sprawnie. Nawet za bardzo nie bolało - w przeciwieństwie do poprzedniego razu. Zbadała mnie, zrobiła usg i dała wypis z zaproszeniem na KTG we wtorek. I już. Nawet nie kazali mi czekać dwie godziny, żeby sprawdzić czy coś się zacznie dziać.
Wyszłam ze szpitala, była piękna pogoda, nigdzie się nie spieszyłam, bo dziewczynki zostały z Olą. Pomyślałam, że może nareszcie nadszedł czas, żeby nacieszyć się tą ciążą. Beztrosko.
Poszłam na zakupy do pobliskiego outletu, przejechałam się tramwajem i powoli dotarłam do domu.

Już trochę chciałabym urodzić, bo i opuchnięte nogi mi wadzą, czuję się ciężka, gruba i sapiąca , i trochę się boję, czy z Krzysiem tam w środku wszytko ok. A trochę mi się jeszcze nie chce podejmować trudu porodu. I bólu, ale o tym nie rozmyślam, bo to jedyna pewna rzecz , która mnie nie ominie.
Staram się utrzymywać w domu względny porządek w razie, gdyby ktoś miał zostać z dziewczynkami. Dbam o poziom zapełnienia lodówki, kupiłam paczkę pieluch dla Marysi, torba spakowana, ja w miarę ogarnięta.
Muszę się przyznać, że mamy nie całkiem opracowany plan dojazdu na poród. Bo trzeba załatwić dwie kwestie: opiekę nad dziewczynkami i mój dojazd do szpitala. Nie wiemy kiedy to będzie, czy G będzie w domu. Do dziewczynek może dojedzie Ola, może podrzucimy na dwie godziny sąsiadom  albo innej życzliwej duszy, zanim dojadą dziadkowie, urzędujący obecnie na działce. Trochę partyzantka, ale przecież nie będziemy teraz nikogo prosić , żeby zamieszkał z nami na trzy tygodnie, bo ja mogę zacząć rodzić. Liczę po cichu na wspaniałomyślność Opatrzności, zwaną szczęśliwymi przypadkami.

Snuję ostatnio refleksje na różne tematy około życiowe. Na przykład na temat mojego powrotu do tzw. pracy zawodowej. Bo teraz nie pracuję przecież, tylko całe dnie rozmyślam i pachnę.
Zastanawiałam się po co kobiety chodzą do pracy i przychodzą mi do głowy trzy powody:
1. Dla pieniędzy.
2. Dla rozwoju osobistego.
3. Żeby wypełnić czas, nadać mu sens, nie pałętać się z konta w kont bezczynnie.

Zacznę od końca. Ja nie musze szukać wypełniaczy czasu, jakoś znajdują mnie same. Nawet w nadmiarze. Nie narzekam na brak zajęć. Co się tyczy rozwoju osobistego, to zależy jak się go pojmuje. Jeśli jest to zdobywanie kolejnych umiejętności przydatnych w pracy i zarabianiu pieniędzy, poznawanie języków, robienie kursów, kolejne fakultety na studiach, to rzeczywiście - jestem zacofana jako człowiek. Ale jeśli w rozwoju osobistym chodzi o to, żeby być bardziej ludzkim człowiekiem, to macierzyństwo daje mi wielką szansę. Zatem rozwój jakiś tam jest.
Pieniądze są oczywiście zawsze mile widziane, ach jak miło je mieć, a jeszcze milej mieć więcej i wydawać je na nie całkiem potrzebne rzeczy i czuć się panem sytuacji. Bo na potrzebne zarabia G i to nam wystarcza. I jeszcze na jakieś przyjemności zostaje czasem. Zatem gdybym miała teraz iść do pracy pozostawiając dzieci pod czyjąś opieką, to po to, żeby MIEĆ WIĘCEJ PIENIĘDZY. Innego powodu nie widzę. To może jednak zostanę jeszcze trochę na stanowisku starszego specjalisty do spraw obsługi domowników.


Na koniec zdjęcie poziomek , które wysiałyśmy i wysadziłyśmy z Basią w zeszłym roku (pokazywałam Wam produkcję).
I moje dwie najsłodsze poziomeczki na spacerze w deszczowy dzień.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz